czytano: 7332 razy
Do poczytania: Wojciech Nowicki, Dno oka

Opublikowana niedawno nakładem wydawnictwa Czarne książka „Dno oka” - to fascynująca podróż w głąb fotografii. Wojciech Nowicki pokazuje, jak wiele możemy wyczytać ze zdjęć.
Wojciech Nowicki fotografią zajmuje się na co dzień – pisze o niej w "Tygodniku Powszechnym" i "Gazecie wyborczej", jest członkiem rady programowej Miesiąca Fotografii w Krakowie oraz współzałożycielem Fundacji Imago Mundi. Jednak zdziwi się ktoś, kto w tomie esejów Nowickiego będzie szukał podręcznikowych informacji i "obiektywnych" mądrości na temat idei fotografii..
"Dno oka" – to zbiór, który wsysa każdego, nie tylko tych, których na co dzień interesuje fotografia. Bo Wojciech Nowicki nie stworzył przemądrzałego podręcznika na temat fotograficznego medium, a fascynująca opowieść po wspomnieniach, skojarzeniach i emocjach, jakie mogą budzić zdjęcia.
Nowicki kolekcjonuje zdjęcia – i to nie tylko te znanych twórców, uznane za ‘dzieła sztuki’, ale też takie kupowane w antykwariatach czy targach staroci, anonimowe, rodzinne, wakacyjne, dokumentacyjne, zrobione 100 i kilkadziesiąt lat temu, pozornie nie mające żadnej wartości. I to głównie te właśnie zdjęcia posłużyły za bazę dla książki "Dno oka".
Wojciech Nowicki odsłania przed czytelnikami świat, o którego istnieniu wiemy, ale rzadko o nim myślimy – czyli świat, który przeminął, ale został na zdjęciach. Autor "Dna oka" uczy nas, jak można oglądać zdjęcia, a raczej – jak je czytać.
Dowolny przykład: zdjęcie wykonane wiek temu w studio fotograficznym, na którym wychudzony półnagi Hindus ciągnie rikszę z siedzącym w niej eleganckim brytyjskim dżentelmenem w nieskazitelnie białym garniturze. Zwykłe, pozowane zdjęcie, jakich w atelier na całym świecie wykonywano tysiące (kiedyś robienie sobie zdjęć w studio było codziennością). Dla Wojciecha Nowickiego ten jeden obraz staje się pretekstem do wielu skojarzeń. Pisze on i o historii tego typu studyjnych sesji, w malowanych scenografiach i pozach i charakteryzacjach, które miały ułatwiać rozpoznanie, czym para się bohater zdjęcia. Mimo że powstałe w atelier, to zdjęcie oddaje też nastrój indyjskiej ulicy – nie trzeba wysiłku, czy wyobrazić sobie zgiełk, zapachy i kolory gwarnego targowiska w Indiach, na którym mieszają się ze sobą barwni sprzedawcy i eleganccy kolonizatorzy. Bo ta jedna fotografia pokazuje też historię Imperium Brytyjskiego – relacja pomiędzy rikszarzem a wiezionym przez niego Anglikiem jak w soczewce zbiera wszystko, co przez dziesięciolecia stanowiło o związkach Indii i Wielkiej Brytanii, Imperium, które czerpało gigantyczne korzyści z podległych sobie kolonii, nie dając im nic w zamian, budując relację panowania nie tylko nad krajem, ale i zamieszkującymi go od wieków ludźmi. Za pomocą jednego zdjęcia wraca więc do nas ta tragiczna historia: "Skoro zwyczajna scenka uliczna (to nic, że przeniesiona do wnętrza atelier) po kilkudziesięciu latach wydaje się lepka i nieczysta, skoro tak pełna jest napięć, to nasza normalność utrwalona na zdjęciach też się pewnie taka kiedyś wyda: trochę spatynowana i przez to nieco bardziej znośna, trochę śmieszna i starociowata; a także barbarzyńska i odpychająca. Wyda się odrzuconym prototypem, nieudaną wersją beta jakiejś nowej rzeczywistości, starym śmieciem, wytworem okrutnych ludzi.
Zdradzą nas pamiątkowe zdjęcia."
Autor książki podsuwa przy okazji opisu zdjęcia jeszcze jedno skojarzenie – przytacza inne zdjęcie, także przedstawiające rikszarza i osobę, którą wiezie – powstałe w Japonii zdjęcie, na którym w rikszy siedzi kobieta, a ciągnie ją mężczyzna. Zestawienie tych dwóch podobnych – a jakże różnych – obrazów pokazuje, że pozornie ten sam pomysł, podobna scenka i atrybuty mogą nieść ze sobą bardzo różne opowieści. O japońskiej wersji zdjęcia autor pisze: "Znakomite zdjęcie, jednak znajduję w nim tylko suchą, egzotyczną wyliczankę: riksza, rikszarz, pasażerka, Azja. Może właśnie dlatego w tym japońskim zdjęciu nie ma miejsca na poczucie lekkiego obrzydzenia, jakie wywołuje we mnie ten mężczyzna w bieli, może chwilowy mieszkaniec podbitego kraju, może turysta, siedzący z butną miną władcy świata (…)".
Poza wszystkim wspomnianymi tu już refleksjami, jakie nad zdjęciem hinduskiego rikszarza wiedzie Wojciech Nowicki pojawiają się jeszcze inne, na przykład przy okazji opisywania malowanej scenografii zdjęcia i tradycji podobnych studyjnych sesji, autor przypomina też polskich fotografów, parających się podobną działalnością, polskie atelier, w których można było zrobić sobie zdjęcie rodzinne, ale też inscenizowane we właściwie dowolny sposób (można było być na nim i królem, i pastuszkiem).
I takie jest właśnie "Dno oka" – jedno zdjęcie prowadzi autora (a za nim i czytelnika) przez dziesiątki historii, wspomnień, skojarzeń. Krótkich i bardzo trafnych zarazem: żaden z rozdziałów nie ma więcej, niż kilka stron – Wojciech Nowicki posiada rzadką umiejętność pisania zwięzłego, pełnego treści i zrozumiałego zarazem. Być może w podróży przez historie, które niosą zdjęcia pomaga osobisty ton książki – autor pisze w pierwszej osobie, nie udaje, że przekazuje jakieś uniwersalne treści, raczej wspólnie z czytelnikiem szuka ukrytych w zdjęciach sensów i opowieści, traktując czytającego jak swojego partnera w tych rozważaniach, jak współuczestnika tych naprawdę fascynujących odkryć.
Wojciech Nowicki
Dno oka. Eseje o fotografii
Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2010
Format: 133x215 mm, oprawa miękka, foliowana
Liczba stron: 184
Książkę można kupić na www.czarne.com.pl
www.swiatobrazu.pl