czytano: 83257 razy
Olympus OM-D E-M1 – test bezlusterkowca
![Olympus OM-D E-M1 – test bezlusterkowca](/zdjecie/artykuly/364517/olympus-om-d-e-m1-ndash-test-bezlusterkowca.jpg)
Premiera aparatu Olympus OM-D E-M1 była niewątpliwie jednym z najważniejszych wydarzeń fotograficznych mijającego roku. Następca bardzo udanego modelu OM-D E-M5 miał być nie tylko ulepszoną wersją swojego poprzednika, ale też reklamowany był jako swoisty pomost łączący bezlusterkowce z lustrzankami. Sam producent w materiałach prasowych przedstawiał go jako coś w rodzaju fotograficznego cudu świata. Czy udało się spełnić te obietnice? Dzięki uprzejmości rodzimego oddziału firmy Olympus mieliśmy okazję się o tym przekonać. Oto przed Wami długo oczekiwany test tego aparatu. Miłej lektury!
Budowa i wygląd zewnętrzny
Bezlusterkowce – trudno chyba znaleźć w historii fotografii cyfrowej grupę aparatów budzących bardziej sprzeczne odczucia. Przez jednych uwielbiane, przez drugich nienawidzone, podczas gdy jeszcze inni najchętniej udają, że takie cyfrówki w ogóle nie istnieją. Podczas gdy niektórzy producenci aparatów tego typu ograniczają swoją ofertę do modeli amatorskich, a w najlepszym razie kierowanych na rynek prostumer, inni starają się próbować swoich sił z "bezlusterkowcami dla profesjonalistów". Na czele tej ostatniej grupy znajduje się Olympus, którego modele PEN z serii E-Px zawsze miały charakter bardzo dopracowany, a "wskrzeszona" w ubiegłym roku linia OM w postaci najbardziej zaawansowanej grupy bezlusterkowców OM-D wypełniła lukę. Zaprezentowany oficjalnie we wrześniu 2013 Olympus OM-D E-M1 stanowi drugi model z tej rodziny, choć już po numeracji widać, że Olympus stara się mocno zaakcentować jego odrębność. Tak, jakby firma chciała przekazać, że tym właśnie korpusem wprowadza do oferty zupełnie nową jakość.
![]() |
Będący przedmiotem testu aparat Olympus OM-D E-M1 otrzymaliśmy w wersji "body", ale dzięki uprzejmości firmy Olympus Polska wraz z nim udostępniono nam także obiektywy M.ZUIKO DIGITAL ED 75mm 1:1.8 oraz M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO. Na zdjęciu aparat z pierwszym z wymienionych szkieł – bardzo ostrą, jasną portretówką stanowiącą obiekt pożądania wielu użytkowników systemu Mikro Cztery Trzecie. |
Oczywiście w trakcie przeprowadzania testu nie byliśmy w stanie uciec od przeprowadzania ciągłych porównań "jedynki" z "piątką" – te aparaty są do siebie zarówno zbyt podobne, jak i zbyt odmienne, a ponadto należą do jedynych (póki co) członków rodziny OM-D. Olympus OM-D E-M5 będzie więc przez cały czas tego testu ważnym punktem odniesienia. Nie da się jednak ukryć, że coś w tej numeracji jest na rzeczy, ponieważ podczas testów Olympus OM-D E-M1 zaskakiwał nas niejednokrotnie. Jednak trudno oczekiwać czegoś innego po aparacie kosztującym na chwilę obecną około 6,5 tysiąca złotych za sam korpus (dane za serwisami Skapiec.pl i Ceneo.pl). Podstawowe pytanie brzmi: czy jest on wart tej ceny? Mamy nadzieję, że poniższy tekst pomoże i Wam znaleźć odpowiedź na to pytanie.
[kn_advert]
Klasyka w najlepszym wydaniu
Już pierwszy rzut oka na korpus Olympusa OM-D E-M1 i wzięcie go do rąk pozwalają stwierdzić, że mamy do czynienia z produktem w najwyższym stopniu dopracowanym. Mały w porównaniu z lustrzankami, choć dość spory jak na bezlusterkowca (130×94×63 mm) jest jednocześnie dość ciężki. Waga prawie 0,5 kg z baterią i kartą pamięci pozostawiają przyjemne wrażenie solidności tego, co trzyma się w rękach. I z całą pewnością konstrukcja taka (szczególnie z jakimś dłuższym obiektywem) nie byłaby zbyt wygodna do trzymania, gdyby nie fakt, iż mimo ewidentnej stylizacji retro całego projektu, twórcy wyposażyli go w bardzo nowocześnie wyglądający grip. Łamie on nieco klasyczny kształt, jakim mógł się poszczycić OM-D E-M5, lecz jednocześnie zapewnia dużą wygodę nawet podczas dłuższego fotografowania. Poza tym z pewnych względów, do których będziemy wracać również na kolejnych stronach tego testu, w ostatecznym rozrachunku forma taka wydaje się całkiem pasować i tworzyć spójną całość.
[converttable end="1"]
[converttable]
Bezlusterkowiec zaprojektowany został w myśl idei "ma mieć wszystko, a co się da ma być dostępne z poziomu korpusu". Stąd bardzo bogaty zestaw przycisków i przełączników nie tylko na tylnej ścianie i u góry po obu stronach wizjera, ale również z przodu, pod palcami obejmującymi uchwyt (grip). Wyróżnić można kilka charakterystycznych elementów sterujących – niektóre z nich spotkaliśmy po raz pierwszy w Olympusie E-P5, natomiast inne są nowe. Omówimy je dokładniej w rozdziałach poświęconych ergonomii aparatu. Od razu widać jednak, że projektanci nie poddali się obowiązującej obecnie modzie na urządzenie obsługiwane jedną ręką. I dobrze, ponieważ nie zawsze ma ona większy sens, a w przypadku najbardziej zaawansowanych korpusów nie ma go wcale.
Sam aparat jest przyjemnie kanciasty, ma wiele wystających elementów, dzięki którym łatwo się zorientować, co gdzie jest – nawet jeśli trzymamy oko przy wizjerze i nie patrzymy na korpus. Jakość wykonania wszystkich zewnętrznych elementów jest, jak już zdążyliśmy wspomnieć, bardzo wysoka. Wszystkie części są idealnie spasowane, tworzywo użyte do wykonania zewnętrznej części wysokiej jakości (piszemy "zewnętrznej", ponieważ tuż pod spodem praktycznie cały aparat odlany jest z jednolitego stopu magnezu), podobnie jak pokryty gumą grip i tylna część korpusu, o którą opiera się kciuk. Nie zabrakło również akcentów retro – np. włącznik aparatu dość wiernie imituje przełącznik Auto/Manual aparatu Olympus OM-4 Ti, a dwa umieszczone obok przyciski znajdują się na wystającym okrągłym elemencie kojarzącym się z pokrętłem do zwijania filmu z tego samego aparatu.
Podobnie jak w przypadku modelu OM-D E-M5, "jedynka" nie ma wbudowanej lampy błyskowej, choć w skład zestawu oprócz samego korpusu wchodzi również niewielki flesz pełniący tę właśnie rolę (może być on zarówno źródłem światła, jak i sterownikiem zewnętrznych lamp błyskowych), który można zamontować do stopki lampy błyskowej. Wymaga to jedynie usunięcia zaślepki ze znajdującego się poniżej stopki portu danych – nie jest to rozwiązanie zbyt wygodne i nie sposób nie zgodzić się z tym, że najbliższy konkurent Olympusa, czyli firma Sony projektując swoją nową stopkę o nazwie Multi Interface Shoe wykazała się dużo lepszą inwencją.
Budowa tylnej ścianki modelu OM-D E-M1 znacznie bardziej przypomina poprzednika, choć i tu są pewne istotne różnice. Przede wszystkim pojawił się przełącznik 2x2 Dual-Mode, który po raz pierwszy zastosowano w Olympusie PEN E-P5. Doszło też kilka przycisków, podczas gdy inne zmieniły miejsce – często dość poważnie. Wizualnej zmianie uległ też wybierak, dzięki czemu znacznie lepiej pasuje on do całej konstrukcji.
Przetwornik i procesor obrazu
Zastosowana w testowanym aparacie matryca MOS to zupełnie nowa konstrukcja. Ma wprawdzie taką samą rozdzielczość 16 megapikseli, co użyta w OM-D E-M5 i również może pracować w zakresie czułości 200-25600 ISO (w E-M1 doszedł tryb LOW, będący odpowiednikiem 100 ISO, ale jest on uzyskiwany sztucznie), lecz pozbawiona jest filtra dolnoprzepustowego. Również konstrukcja migawki została usprawniona – aparat może naświetlać z minimalnym czasem ekspozycji 1/8000 s, a jego czas synchronizacji z błyskiem obniżono do 1/320 s. Przede wszystkim jednak matryca ma zintegrowane fazowe czujniki AF, które aktywują się po podłączeniu do aparatu obiektywu standardu Cztery Trzecie (za pośrednictwem odpowiedniego adaptera) oraz wspomagają ostrzenie w szkłach Mikro Cztery Trzecie w trybie C-AF. Fazowy system pomiaru ostrości zawarty w Olympusie OM-D E-M1 liczy sobie 37 punktów ułożonych w romboidalną siatkę.
Również procesor obrazu zastosowany w aparacie Olympus OM-D E-M1 to zupełna nowość. Jest to debiut siódmej generacji układu TruePic, który nie tylko ma być znacznie wydajniejszy od poprzednika, ale też oferować wiele interesujących nowych funkcji. Jedną z najważniejszych jest automatyczna korekta wad obiektywu, takich jak aberracje chromatyczne oraz inteligentne wyostrzanie dokonywane na plikach JPEG, a wszystko to na podstawie charakterystyk obiektywu zapisanych w pamięci aparatu. Innymi słowy, jeśli do korpusu podłączone jest szkło, którego danymi technicznymi aparat dysponuje (na chwilę obecną są to, jak informuje producent, praktycznie wszystkie szkła systemu Mikro Cztery Trzecie firmowane przez Olympusa oraz spory odsetek firmowych konstrukcji Cztery Trzecie), to aparat będzie w stanie sam nałożyć na zdjęcie taką korektę, aby wyciągnąć z obrazu wszystko co najlepsze i nie pozostawić artefaktów.
Wydajność procesora TruePic VII pozwala oprócz tego wykonywać zdjęcia seryjne z maksymalną prędkością 10 klatek na sekundę w specjalnym trybie pracy. Przy włączonym układzie AF działającym w trybie ciągłym prędkość ta wynosi 6,5 kl./s, co również jest bardzo dobrym wynikiem. Warto zauważyć, że w trybie "wolniejszym" działa również stabilizator obrazu, a wyświetlacz LCD lub wizjer zapewniają ciągły podgląd sceny. Bufor wewnętrzny aparatu mieści w trybie seryjnym ok. 40 zdjęć w formacie RAW, dzięki czemu sprzęt jest pod tym względem dobrze przystosowany do rejestrowania dynamicznych wydarzeń.
Zawartość opakowania
Do testów otrzymaliśmy podstawową wersję aparatu Olympus OM-D E-M1 (body bez obiektywu). Zawartość takiego zestawu jest dość standardowa i nie odstaje zbytnio od tego, z czym mieliśmy do czynienia w przypadku Olympusa OM-D E-M5. Oprócz aparatu jest więc akumulator do niego, ładowarka, kabel komunikacyjny USB, dość wygodny pasek na ramię, oprogramowanie na płycie CD i skrócona dokumentacja w kilkudziesięciu językach. Ta ostatnia ma charakter mocno podstawowy i jeśli ktoś naprawdę chce się dowiedzieć, jak działa i co potrafi ten aparat, powinien zdecydowanie zagłębić się w wersję pełną – niestety dostępną tylko i wyłącznie w postaci elektronicznej.
![]() |
Elementy wchodzące w skład zestawu Olympus OM-D E-M1 body. |
Ostatnim elementem zestawu jest wspomniana już wcześniej mała lampa błyskowa, której towarzyszy mały, elegancki futerał. Niestety jej użyteczność jest bardzo ograniczona i raczej niezbyt nadaje się ona do oświetlania fotografowanej sceny (za to może być świetnym – bo darmowym – sterownikiem błysku). Wielka szkoda, że projektanci nie pokusili się o umożliwienia odchylania jej w górę i błyskania w sufit. Nawet przy niewielkiej mocy możliwość taka byłaby nie raz użyteczna.
Wrażenia z użytkowania
Jedną z najważniejszych cech Olympusa OM-D E-M1 była znakomicie dopracowana ergonomia, która w połączeniu ze świetną funkcjonalnością dawała aparat niemalże idealny. Premiera modelu PEN E-P5 pokazała jednak, że nawet konstrukcje naprawdę znakomite można jeszcze udoskonalić, a przy okazji odsłoniła pewne słabości "starszego brata". Nic więc dziwnego, że oczekiwania, jakie wiązaliśmy z nowym modelem OM-D były niesamowicie wysokie. Jak się z nich wywiązał producent?
[kn_advert]
I co, że grip w korpusie retro wygląda dziwnie? Ważne, że świetnie się go trzyma!
W momencie premiery zdjęcia aparatu OM-D E-M1 robiły dość dziwne wrażenie. Coś było nie w porządku, korpus wyglądał zdecydowanie inaczej, niż w modelu E-M5. Wszystko przez typowy dla nowoczesnych lustrzanek wydatny uchwyt, czyli grip. Element ten niezbyt pasował do stylistyki retro i mocno kanciastej linii aparatu. Zastanawiano się też, jak będzie się trzymać taki sprzęt – przykłady małych lustrzanek amatorskich niektórych konkurentów pokazywały, że może to być wygodne (jak np. w Canonie EOS 100D), ale też wcale nie musi.
Rzeczywistość zweryfikowała wszystkie nasze obawy – aparat trzyma się w rękach naprawdę dobrze i to niezależnie od rozmiarów dłoni fotografującego (testy praktyczne tego modelu przeprowadzały u nas dwie osoby o skrajnie różnych dłoniach). Dodatkowo, w przeciwieństwie do kilku zaawansowanych modeli konkurencyjnych bezlusterkowców, zmiana położenia pokręteł i przełączników obsługiwanych prawą dłonią nie wymagają zmiany położenia ręki. Wszystko jest pod palcami. Kształt i nachylenie spustu migawki sprawiają, że najbardziej naturalnym ułożeniem dłoni trzymającej Olympusa OM-D E-M1 jest coś pomiędzy klasycznym chwytem aparatu bez gripa (palce skierowane w górę), a chwytem "lustrzankowym" (palce ułożone poziomo). Ręka spoczywa więc na gripie nieco ukośnie, a chwyt stabilizuje kciuk oparty o tylną ściankę. Jest to rozwiązanie, które spotyka się rzadko, ale w przypadku małych aparatów sprawdza się na ogół bardzo dobrze.
Sam aparat, jak już wspomnieliśmy powstał z myślą o obsłudze dwiema rękami. I bardzo dobrze, bo takie założenie pozwoliło projektantom zaszaleć – nie wahali się umieścić po przeciwnej stronie wizjera włącznika i kilku istotnych przycisków sterujących. Wprawdzie można odnieść wrażenie, że i tak nie wykorzystali w pełni potencjału drzemiącego w takim rozwiązaniu (może jeszcze jakiś mały kilkustopniowy przełącznik...? No już dobrze, tylko żartowałem), ale i tak osiągnęli bardzo wiele, o czym za chwilę sami się przekonacie. Do tego bardzo spodobała nam się blokada położenia pokrętła trybów, która zrealizowana została nieco inaczej, niż w większości dysponujących nią aparatów. Zamiast obowiązkowo naciskać przycisk, aby zwolnić blokadę, można zdecydować, czy chcemy z niej korzystać – blokując kółko w wybranym położeniu przez naciśnięcie przycisku w jego środku – czy też nie.
Aparat wzorem poprzednika zachował dwa poziome pokrętła sterujące, które jednak sprawdzają się znacznie lepiej niż w OM-D E-M5 (głównie dzięki lepszemu umiejscowieniu i odpowiedniemu nachyleniu). Dziwnie natomiast – przynajmniej w pierwszej chwili – zachowuje się przycisk spustu migawki. Odznacza się on bowiem bardzo dużą czułością jeśli chodzi o przejście w tryb ostrzenia (tzw. wcisk do połowy) i czynność ta prawie nie wymaga ruchu palcem, natomiast do samego wykonania zdjęcia trzeba już przyłożyć nieco siły. Nie jest to złe rozwiązanie, lecz po prostu dość niespotykane i wymaga przyzwyczajenia.
Raj dla fotografów lubiących mieć wszystko na zewnątrz
Projektanci Olympusa OM-D E-M1 zrobili wszystko, co w ich mocy, aby nawet najbardziej wymagający fotografowie mogli korzystać z ich "dziecka" bez zaglądania do menu. Nie dlatego, że jest ono mało interesujące, czy źle zaprojektowane (wręcz przeciwnie), ale aby w trakcie sesji wszystko, co się tylko da, było łatwo dostępne i pod ręką. Właśnie to zadanie pomaga spełnić większość nowych – w stosunku do modelu OM-D E-M5 – i starych elementów sterujących aparatu.
W efekcie i tak bardzo dobra ergonomia tej linii bezlusterkowców została jeszcze poprawiona. Kółko wyboru trybów przeniesiono w bardziej dostępne miejsce – tam, gdzie wcześniej znajdowało się tylne pokrętło sterujące, które umieszczono bardziej pod kciukiem. Tam zaś, gdzie wcześniej było pokrętło PASM, znalazł się włącznik aparatu oraz zupełnie nowy element: dwa przyciski służące do regulacji podstawowych parametrów pracy aparatu. Ich działanie jest bardzo proste i przypomina rozwiązanie podwójnych przycisków funkcyjnych z zaawansowanych lustrzanek Canon EOS 10D, 20D, 30D, 40D i 50D: naciskamy górny przycisk i w tym momencie przednie kółko sterujące służy do regulacji trybów HDR, a tylne do wyboru trybu pracy migawki. Naciskamy dolne i na tej samej zasadzie możemy regulować działanie pomiaru światła i trybu pracy mechanizmu AF.
Do tego dochodzą funkcje przypisane przyciskom konfigurowalnym, których jest aż pięć. Wprawdzie literami Fn oznaczone są – podobnie jak w modelu OM-D E-M5 – tylko dwa, ale Olympus, zgodnie ze swoją filozofią, umożliwił przypisanie niemalże dowolnej funkcji (pełen zestaw możliwości liczy 26 opcji) wszystkim niemal przyciskom sterującym: Fn1, Fn2, REC, AEL/AFL, przedniemu górnemu i przedniemu dolnemu. Warto przy okazji zauważyć, że trzy ostatnie z wymienionych pojawiły się dopiero teraz, tak więc można powiedzieć, że liczba programowalnych przycisków w modelu OM-D E-M1 w stosunku do poprzednika wzrosła aż dwukrotnie. Dwa z nich znalazły swoje miejsce z przodu korpusu, pod palcami obejmującymi grip – dzięki temu na panelu sterowania udało się uniknąć tłoku. Domyślne przypisanie tych przycisków (podgląd głębi ostrości i szybkie ustawianie balansu bieli) jest logiczne i nie budzi wątpliwości.
Jeżeli jednak i to jest dla kogoś zbyt mało, to programowaniu podlegają również dwa z czterech przycisków wybieraka wielokierunkowego – strzałka w dół i strzałka w prawo. W tym wypadu jednak konieczna jest rezygnacja z pierwotnej, domyślnej funkcji tego wybieraka, czyli swobodnego sterowania aktywnym obszarem lub polem AF. Warto też wiedzieć, że zarówno dostępny dla tego korpusu pionowy grip pełniący równocześnie rolę dodatkowego zasobnika z bateriami, jak i niektóre obiektywy systemowe również dysponują programowalnymi (z poziomu samego korpusu) przyciskami. W przypadku gripa HLD-7 są to dwa przyciski oznaczone jako B-Fn1 i B-Fn2, natomiast przycisk funkcyjny obiektywu to L-Fn. Możliwości jest więc naprawdę wiele.
2×2 Dual Mode w wersji ekstremalnej
Najciekawszą jednak innowacją związaną ze sterowaniem aparatem jest wprowadzony po raz pierwszy w aparacie Olympus PEN E-P5 mechanizm 2×2 Dual Mode, który w Olympusie OM-D E-M1 doczekał się drobnego udoskonalenia. Mechanizm ten związany jest z dwupozycyjnym przełącznikiem widocznym w górnej części tylnej ścianki aparatu. Ustawienie go w pozycji 1 powoduje, że aparat funkcjonuje normalnie, natomiast w pozycji 2, niezależnie od aktualnego trybu pracy sprawia, że przednie kółko sterujące umożliwia natychmiastową zmianę czułości ISO, a tylne reguluje balans bieli.
W Olympusie OM-D E-M1 funkcjonalność mechanizmu rozszerzono pozwalając użytkownikowi aparatu włączyć w skład tej możliwości działanie dwóch przycisków z lewej strony wizjera (tych obok wyłącznika). Piszemy "możliwość", ponieważ funkcja ta jest domyślnie wyłączona i trzeba ją uaktywnić w menu aparatu. Po jej aktywacji i przełączeniu przełącznika Dual Mode w pozycję 2 pierwszy przycisk zmienia działanie na kontrolę autobracketingu ekspozycji (BKT Mode), a drugi odpowiada za kontrolę korekty siły błysku i trybu działania flesza.
Tryb ten w nowym wydaniu wypadałoby więc raczej określić mianem 2×4 Dual Mode, choć z uwagi na oznaczenia funkcji przycisków na korpusie uważamy, że projektanci postąpili całkiem słusznie, dając użytkownikom możliwość wyboru, w jakim zakresie przełącznik ten ma działać. Dzięki temu ci fotografowie, którzy w każdej sytuacji chcą mieć dostęp do pierwotnych funkcji przycisków zlokalizowanych przy włączniku nie będą musieli się upewniać, w jakiej pozycji jest przełącznik.
Sprzęt, na którym zawsze można polegać
Niecałe dwa tygodnie, jakie mieliśmy na testy tego aparatu zaowocowały wieloma cennymi wnioskami. Najważniejszy z nich sprowadza się do stwierdzenia, że Olympus OM-D E-M1 to aparat na praktycznie każdą ewentualność. I nie chodzi tu nawet o jakość obrazu, szybkość układu AF, uszczelnienia, czy inne elementy, które dopiero będziemy omawiać. Rzecz w poziomie wykonania sprzętu, który przejawia się m.in. w funkcjonalności i ergonomii. A te są na najwyższym poziomie.
Mówiąc szczerze, gdy po raz pierwszy trafił do naszych rąk Olympus OM-D E-M5, uznaliśmy go za aparat bliski ideału, choć z pewnymi niedostatkami. Pojawienie się modelu PEN E-P5 jeszcze bardziej obnażyło te zastrzeżenia – znakomity wizjer nowego PEN-a, czy rewelacyjny autofocus, przeprojektowane pokrętła sterujące (dopiero wtedy w pełni zdaliśmy sobie sprawę z tego, że te użyte w modelu OM-D E-M5 nie są jednak do końca wygodne i zyskaliśmy świadomość, dlaczego tak jest) sprawiły, że niedostatki pierwszego korpusu z linii OM-D stały się bardziej wyraźne i możliwe do określenia.
W przypadku modelu OM-D E-M1 już nie jest tak prosto. Jako testujący mamy obowiązek znaleźć w aparacie zarówno mocne, jak i słabe strony, a wszystko po to, aby precyzyjnie określić, do czego i dla kogo aparat ten się nadaje, a gdzie się nie sprawdzi. W tym konkretnym przypadku jest to bardzo trudne, ponieważ sprzęt ten jest chyba najbliższy ideałowi uniwersalności ze wszystkich aparatów cyfrowych, jakie w ciągu ostatnich dwóch lat trafiły w nasze ręce. Mały, ale nie za mały, aby dało się go wygodnie trzymać. Sprawdzający się zarówno dla tych, którzy lubią fotografować w trybie pełnej automatyki, jak i (chyba przede wszystkim) dla tych, którzy chcą mieć pełną kontrolę. Niesłychanie konfigurowalny – jeśli ktoś kiedyś miał przyjemność korzystać z bardziej zaawansowanych lustrzanek Nikona i podobał mu się stopień, w jakim można było przypisywać rozmaitym przyciskom inne funkcje, to w tym przypadku byłby po prostu zachwycony.
Wizjer, ekran LCD i bagnet
W odróżnieniu od większości artykułów testowych, postanowiliśmy poświęcić osobną stronę trzem bardzo ważnym elementom konstrukcyjnym aparatu Olympus OM-D E-M1. Wymagają one bowiem większej uwagi. Są to wyświetlacz LCD, wizjer EVF oraz mocowanie obiektywów, czyli bagnet. Ten ostatni nie jest może szczególnie interesujący, ale my potraktujemy go jako punkt wyjścia do analizy szczególnej, bo podwójnej kompatybilności systemowej testowanego korpusu.
[kn_advert]
Wyświetlacz LCD – subtelny upgrade
Ekran zastosowany w testowanym aparacie to wierny odpowiednik użytego w modelu PEN E-P5 wyświetlacza o proporcjach boków 3:2 i rozdzielczości 1,04 miliona punktów. W przeliczeniu na parametry obrazu przekłada się to na rozdzielczość 720×480 pikseli, co jest niewielką poprawą w stosunku do oferującego obraz o jakości VGA wyświetlacza z Olympusa OM-D E-M5.
[converttable end="1"]
[converttable]
Ekran, podobnie jak w przypadku poprzednika, ma konstrukcję wychylaną, a mechanizm opracowano bardzo solidnie i stawia on wyraźny opór – tym razem na szczęście zadbano jednak o więcej wystających elementów na krawędziach wyświetlacza, o które można oprzeć palec. Zakres ruchu wynosi 80 stopni w górę i około 50 stopni w dół, co wystarcza do większości sytuacji wymagających usytuowania aparatu wysoko nad głową czy nisko nad podłożem. Godnym uwagi detalem w funkcjonowaniu mechanizmu wychyłowego w Olympusie OM-D E-M1 jest to, iż odchylenie wyświetlacza w górę lub w dół powoduje, że czujnik zbliżeniowy zamontowany obok wizjera staje się nieaktywny. Dzięki temu nie ma obaw, że zbytnie przysunięcie aparatu do ciała (np. gdy fotografujemy z biodra) spowoduje nieoczekiwane wyłączenie ekranu.
Sam ekran jest wrażliwy na dotyk, co zrealizowano w technologii pojemnościowej. Oznacza to, że system ten, podobnie jak w nowoczesnych smartfonach, jest bardzo czuły i precyzyjny, lecz jednocześnie nie można go obsługiwać w rękawiczkach (chyba że są to specjalne rękawiczki z warstwą przewodzącą prąd na palcach. Za pomocą dotyku można m.in. wskazać punkt, w którym aparat ma ustawić ostrość lub wyzwolić migawkę – ta ostatnia możliwość przydaje się szczególnie wówczas, gdy fotografujemy ze statywu i boimy się poruszyć aparat naciskając spust.
Wizjer EFV – ogromny skok jakościowy
Wizjer elektroniczny w momencie premiery modelu Olympus OM-D E-M5 był jedną z jego najsłabszych cech. Nie można powiedzieć przy tym, że był zły, ale i tak odstawał mocno od konkurencyjnych w tym czasie systemów montowanych głównie w aparatach bezlusterkowych i SLT firmy Sony – przede wszystkim pod względem rozdzielczości. Gdy wraz z premierą Olympusa PEN E-P5 wprowadzony został również nowy model wizjera VF-4, jasnym było, że podobna konstrukcja znajdzie się również w następcy pierwszego OM-D. I tak się właśnie stało.
Układ wizyjny zastosowany w OM-D E-M1 to, podobnie jak we wcześniejszych modelach Olympusa, konstrukcja firmy Epson. Odznacza się, podobnie jak odłączany VF-4, rozdzielczością 2,36 mln punktów i według kilku niezależnych źródeł jest to ta sama konstrukcja, co w aparacie Fujifilm Finepix X100S (co w tym wypadku jest mocną rekomendacją). Generowany przez niego obraz jest nie tylko bardzo szczegółowy, ale też większy, a to za sprawą nowej konstrukcji optycznej. Obraz oglądany przez wizjer odznacza się powiększeniem na poziomie 0,74x (model VF-2 i wizjer zastosowany w OM-D E-M5 oferowały jedynie 0,58x), co w praktyce daje podobną szerokość kadru, jak w przypadku Sony NEX-7 i niewiele mniejszą niż w Canonie EOS-1D X, przy czym należy pamiętać, że w przypadku tych dwóch ostatnich kadr cechują proporcje boków 3:2. W efekcie więc wysokość oglądanego obrazu jest wyraźnie większa. Niezależnie od tych szczegółowych analiz, to co widać w wizjerze nowej "jedynki", można określić tylko jednym słowem: ogromne.
Również jasność tego, co widać i wierność ostatecznej kolorystyce, ekspozycji, kontrastowi i rozpiętości tonalnej zdjęcia stoi na wysokim poziomie. Fotogram może mieć pewność, że to, co zobaczy w wizjerze, zobaczy też na gotowym zdjęciu – a to jest najważniejsza cecha i zaleta wizjerów EVF. Przy okazji warto pochwalić też nowy procesor obrazu TruePic VII – to, co widzimy, wyświetlane jest bardzo płynnie i bez opóźnień. Nawet w przypadku bardzo obciążających układ obliczeniowy filtrów artystycznych nie obserwujemy spowolnień i zacięć, które były zmorą Olympusów PEN E-P5 i OM-D E-M5, a w jeszcze większym stopniu wcześniejszych konstrukcji. Można chyba powiedzieć, że najbardziej irytująca wada całej tej rodziny aparatów została wreszcie pokonana.
Mocowanie – możliwości znacznie większe, niż by się wydawało
Po co w teście bezlusterkowca pisać o mocowaniu obiektywu, czy też systemie, który dany aparat reprezentuje? W przypadku Olympusa OM-D E-M1 ma to o tyle sens, że sam producent określa go jako "pomost łączący bezlusterkowce Mikro Cztery Trzecie z lustrzankami Cztery Trzecie", a wszystko za sprawą łatwej do zapewnienia, pełnej kompatybilności tego korpusu ze szkłami należącymi do E-systemu dzięki nowemu adapterowi MMF-3 oraz pewnym rozwiązaniom konstrukcyjnym (m.in. hybrydowy układ AF), które mają tę zgodność zapewnić.
"I co w tym nowego?" – mógłby ktoś spytać – "Takie rozwiązania spotyka się przecież od dawna." To prawda. Canon, Sony, sam Olympus jeszcze przy okazji pierwszych bezlusterkowców z rodziny PEN… wszyscy producenci bezlusterkowców mający w swojej ofercie również lustrzanki cyfrowe oparte na takim samym formacie matrycy zaczynali swoją przygodę z bezlusterkowcami od zapewnienia jakiejś formy kompatybilności ze starszymi szkłami za pomocą tego typu adapterów. Z tym,, że o ile do tej pory działało to różnie (albo do jakości tej współpracy można było mieć sporo zastrzeżeń, albo też wspomniane adaptery były mocno skomplikowanymi urządzeniami dysponującymi np. osobnym zestawem czujników AF), o tyle w tym przypadku wszystko odbywa się zupełnie inaczej i bardziej elegancko.
Podłączamy do aparatu adapter MMF-3 i mamy aparat systemu Cztery Trzecie. Bez żadnych ograniczeń, ponieważ projektanci Olympusa OM-D E-M1 zadbali o to, aby takowych nie było. Stworzyli matrycę wyposażoną w hybrydowy układ AF (o którym powiemy sobie więcej na następnych stronach), aby obiektywy starego E-systemu działały równie dobrze, jak na korpusach klasy E-3 i E-5, a może nawet lepiej. Zadbali też o to, aby w pamięci aparatu znalazły się informacje na temat najważniejszych szkieł z tej rodziny, tak aby mogły one współpracować z aparatem bez żadnych problemów.
Mało kto pamięta bowiem, że w nowoczesnym aparacie fotograficznym kompatybilność międzysystemowa nie jest prostą sprawą – aby mieć pewność, że układy pomiaru światła, stabilizacji obrazu i regulacji ostrości w aparacie będą prawidłowo współpracowały z optyką, inżynierowie muszą się mocno napracować. Stąd m.in. zastrzeżenia, że choć większość szkieł systemu Cztery Trzecie marki Olympus zostało przetestowanych pod kątem poprawności współpracy z korpusem OM-D E-M1, to w przypadku najtańszych i najbardziej amatorskich szkieł, a także optyki innych producentów mogą pojawiać się już jakieś problemy.
Interfejs użytkownika
Przed rozpoczęciem na dobre zasadniczej, "testowej" części tego materiału, warto napisać kilka zdań na temat samego interfejsu Olympusa OM-D E-M1, jako że do tej pory tak naprawdę niewiele o nim było. Tak naprawdę niezbyt różni się on od sprawdzonych rozwiązań z innych bezlusterkowców Olympusa i dlatego osoby przesiadające się na ten korpus z PEN-a lub poprzedniego OM-D poczują się jak u siebie. Nowinki w tym zakresie dotyczą raczej pojedynczych funkcji, choć za to bardzo ciekawych. O części z nich napiszemy już teraz, natomiast niektóre – te najbardziej wyjątkowe – zachowamy sobie na sam koniec artykułu.
[kn_advert]
Informacje i opcje wyświetlane podczas fotografowania – warto się im przyjrzeć
To, co widzimy podczas wykonywania zdjęć (oprócz oczywiście samej fotografowanej sceny) dostarcza bardzo szczegółowych informacji na temat sceny. Na tyle szczegółowej, że na całe szczęście nie próbowano nawet umieszczać tego na jednym ekranie. Zamiast tego system wyświetlania informacji został dość mocno zróżnicowany.
Wyświetlacz grafiki ekranowej w wersji domyślnej jest z całą pewnością mniej złożony od tego, z czym mieliśmy do czynienia w bardziej zaawansowanych aparatach z rodziny Sony NEX, ale też niczego mu nie brakuje. Jeżeli jednak dla kogoś to za mało, to zawsze może przełączyć wyświetlacz LCD w tryb informacyjno/nastawczy – ten, który mieliście oglądać na ilustracji pod sam koniec drugiej strony tego testu (jest też dostępny w wersji półprzezroczystej). Jego zaletą, dla osób ceniących sobie sterowanie dotykowe, jest to, że jest to równocześnie jeden z dostępnych w aparacie paneli szybkich ustawień możliwy do sterowania gestami palca.
Oprócz tego twórcy aparatu wprowadzili do niego kilka innych systemów pomocniczych przełączanych przyciskami Info i Ok. Niektóre z nich dostępne są tylko w określonych trybach pracy i bez wnikliwej lektury instrukcji obsługi aparatu można nie wiedzieć nawet o ich istnieniu – a szkoda, ponieważ bywają użyteczne. Dotyczy to np. sterowania na żywo, czyli drugiego menu podręcznego aparatu oraz jego odpowiednika w trybie iAuto – tzw. Instrukcji na żywo, przydatnej dla osób mniej doświadczonych. Oczywiście tradycjonaliści i bardziej zaawansowani fotografowie wybiorą sobie inne "pomoce", takie jak histogram, siatki kompozycyjne, zaznaczanie obszarów potencjalnie prześwietlonych i niedoświetlonych, czy poziomnicę elektroniczną. Ta ostatnia godna jest uwagi z tego powodu, że odczytuje wychylenie aparatu w dwóch osiach – jest więc dla fotografującego architekturę znacznie bardziej użyteczna, niż stosowane w wielu aparatach "sztuczne horyzonty" jednoosiowe.
Jeśli chodzi o informacje oglądane w wizjerze to możemy dodatkowo regulować styl ich wyświetlania. Robi się to z poziomu menu aparatu. Warto zauważyć, że niezależnie od ustawień sposób pokazywania podstawowych informacji w wizjerze i na ekranie jest nieco odmienny – stosownie do uwarunkowań medium. I, co równie ważne, użytkownik Olympusa OM-D E-M1 może określić, jakie narzędzia go interesują i chce je oglądać na kolejnych ekranach informacyjnych, a jakie wolałby zupełnie wyłączyć.
Menu, w którym można wszystko, jeśli tylko mamy czas, żeby to wszystko obejrzeć
A naprawdę warto tego czasu nieco znaleźć. Menu Olympusa OM-D E-M1 pod względem bogactwa opcji można porównać jedynie z tym, co oferują najbardziej zaawansowane lustrzanki tych producentów, których zasadą jest pozwalać użytkownikowi aparatu na wszystko (no, prawie). Szybkie przejrzenie wszystkich opcji dostępnych w menu to zabawa na co najmniej godzinę, ale pełne zrozumienie tego, do czego każda służy i jaka korzyść może wiązać się z jej użyciem wymaga spędzenia z aparatem w rękach praktycznie całego dnia.
Na szczęście samo menu, mimo swojej złożoności opracowane zostało bardzo czytelnie. Dlaczego więc tak zalecamy, żeby wgłębić się w nie bardziej, a najlepiej z instrukcją obsługi pod ręką? Ponieważ niektóre z dostępnych w nim opcji trzeba najpierw uaktywnić, aby dało się z nich skorzystać podczas fotografowania, a części z nich nie spotkamy tak naprawdę w aparacie żadnego innego producenta (czym się na przykład różni funkcja Bulb od Time i której z nich najlepiej użyć, gdy pragniemy uchwycić na zdjęciu ruch gwiazd – odpowiedź na to pytanie pozwoli nam uniknąć poruszonych zdjęć i zaoszczędzić sobie bólu palców). Są tu też opcje, które każdy szanujący się fotograf powinien samodzielnie dopasować pod kątem własnych ustawień. Dość powiedzieć, że sama lista opcji zawartych w Menu własnym (zdecydowanie najważniejsza z pięciu grup opcji, na które podzielony jest system menu; zawiera 11 podsekcji) wraz z krótkimi opisami działania każdej z nich zajmuje w instrukcji obsługi aparatu bite dziewięć stron.
A co, jeśli z aparatu korzysta więcej niż jedna osoba i każdy użytkownik ma swoje własne przyzwyczajenia? Żaden problem – projektanci przewidzieli i taką możliwość, umożliwiając zapamiętanie kompletu ustawień aparatu i przywołanie ich w dowolnej chwili, o ile tylko aparat ustawiony jest w trybie P, A, S lub M. Służąca temu celowi funkcja nosi nazwę My Set i jest w stanie przechowywać do czterech zestawów ustawień.
Kilka ciekawych funkcji – może z nich skorzystasz, a może nie…
Wśród wielu opcji aparatu Olympus OM-D E-M1 wyróżnić można kilka interesujących, a zarazem nietypowych. Większość fotografów zapewne nie skorzysta z nich zbyt często, ale z pewnością popełniliby oni błąd nie interesując się, co ich aparat może jeszcze potrafić. Tak jest w przypadku obecnej już w Olympusie OM-D E-M5 opcji Highlight&Shadow, która jest ni mniej ni więcej jak tylko prostą implementacją krzywej tonalnej na poziomie interfejsu aparatu. Tak jest z realizowaną również w aparacie wywoływarką plików RAW – zaskakująco wygodną i skuteczną. Tak jest z dość niesamowitym trybem fotografowania Live Bulb, który miał swoją premierę w modelu OM-D E-M5 i od tamtego czasu został mocno udoskonalony. Tak jest też z wieloma innymi funkcjami, z których zupełną nowością w modelu OM-D E-M1 jest Kreator kolorów.
Czym jest kreator kolorów? Mówiąc najprościej, jest to narzędzie kontroli odcienia i nasycenia barw na zdjęciu w taki sposób, aby fotograf mógł osiągnąć cel – czyli fotografię o interesującej go kolorystyce – bez ryzyka, że obraz będzie się wydawał nienaturalny. Interfejs kreatora ma postać koła barwnego wyświetlanego na tle oglądanego obrazu. Manipulując położeniem wskaźnika na tym kole możemy regulować dominantę barwną zdjęcia oraz jest saturację podobnie, jak robi się to w niektórych programach graficznych.
Jest to tylko przykład jednej z wielu ciekawych opcji-narzędzi dostępnych w testowanym aparacie. Wybraliśmy ją jako przykład, ponieważ pojawiła się ona po raz pierwszy dopiero w tym konkretnym modelu bezlusterkowca i z tego powodu stanowi pewną ciekawostkę. Czy przydatną – o tym zadecydują już sami użytkownicy.
Filtry artystyczne – specjalność olympusowych bezlusterkowców
Co by dużo nie mówić, filtry artystyczne w aparatach bezlusterkowych marki Olympus to jedna z ich najbardziej charakterystycznych cech. Nie sam fakt obecności – kiedyś może i tak było, ale obecnie tego typu narzędzia mają tak naprawdę wszystkie nowe aparaty bezlusterkowce i bogate grono kompaktów. Nadal jednak produkty Olympusa wiodą prym jeśli chodzi o bogactwo oferty w tym zakresie – zarówno liczbę użytecznych filtrów, jakość ich wykonania, jak i "bezproblemowość" (aparaty Olympusa to nieliczne produkty, w przypadku których korzystanie z filtrów nie niesie ze sobą poważnych ograniczeń – można na przykład swobodnie zapisywać zdjęcia w parach RAW+JPEG). W przypadku OM-D E-M1 nie jest inaczej.
Wprawdzie zawiedzie się ten, kto oczekiwać będzie bogactwa zupełnie nowych filtrów artystycznych. Tych jest zaledwie dwa: akwarela oraz nowa wersja dioramy opracowana specjalnie z myślą o zdjęciach portretowych. Myliłby się jednak ten, kto na tej podstawie wysnułby wniosek, że nic się nie zmieniło. Przede wszystkim – o czym już wspominaliśmy – dzięki wydajniejszemu procesorowi nie ma problemów z płynnością działania aparatu w żadnym z filtrów. Po drugie wreszcie, część z dotychczasowych narzędzi została udoskonalona pod względem możliwości konfiguracyjnych, których wcześniej było zdecydowanie zbyt mało.
Przykładowo, jeśli we wcześniejszych modelach aparatów z rodziny Mikro Cztery Trzecie chcieliśmy skorzystać z dobrodziejstw filtra Film Ziarnisty (znakomita symulacja filmu czarno-białego, dająca znacznie lepsze i bardziej naturalne efekty niż prosta konwersja typu grayscale), to możliwości jego kontroli były dosyć ograniczone. W dodatku odgadnięcie, co tak naprawdę dają różne warianty tego narzędzia nie było jasne. Obecnie filtr ten wyposażony jest w dwa dodatkowe, dobrze opisane ustawienia – jedno odpowiada za efekty charakterystyczne dla użycia określonych filtrów barwnych (niezbędnych w tradycyjnej fotografii czarno-białej, ale także tutaj, jeśli poważnie myślimy o właściwej kontroli nad wyglądem końcowym zdjęcia zapisywanego w formacie JPEG), a drugie umożliwia tonowanie obrazu do odcieni sepii, cyjanu, purpury bądź zieleni. Podobnie sprawa ma się z drugim filtrem do zdjęć czarno-białych, czyli Dramatyczną Tonacją w wersji numer dwa.
[converttable end="1"]
[converttable]
Jakość obrazu foto
Przejdźmy teraz do tego, co wielu z Was najbardziej interesuje – czyli jakości obrazu foto. Aparaty fotograficzne należące do systemów Cztery Trzecie i Mikro Cztery Trzecie często zbierają cięgi za niedostateczną – przynajmniej zdaniem krytyków – jakość obrazu, spowodowaną mniejszymi niż w przypadku większości innych cyfrówek z wymienną optyką fizycznymi rozmiarami matrycy. O tym jednak, że bardzo często przekonania te nie są poparte żadnymi konkretnymi faktami, mieliśmy okazję przekonać się już niejednokrotnie i dlatego do testu staraliśmy się podejść z jak najbardziej czystymi intencjami – bez uprzedzeń i bez taryf ulgowych. Optyką wykorzystaną podczas tego sprawdzianu był najbardziej znany (głównie z wspaniałej jakości obrazu) obiektyw portretowy M.ZUIKO DIGITAL ED 75mm 1:1.8.
[kn_advert]
Tradycyjnie już w przypadku lustrzanek i bezlusterkowców nasz test objął takie kwestie, jak szczegółowość obrazu, poziom szumów i odwzorowanie barw przy różnych czułościach ISO, a także dynamika tonalna matrycy. Przyjrzeliśmy się też kwestii intensywności działania algorytmów odszumiających wbudowanych w aparat, a także skuteczności wbudowanego w korpus stabilizatora obrazu.
Zakres dostępnych czułości ISO i poziom zaszumienia obrazu
W kwestii możliwości ustawienia czułości matrycy w aparacie, projektanci stanęli na wysokości zadania: parametr ten można regulować od 200 do 25600 ISO z dokładnością do 1/3 EV (jeśli ktoś chce, może zwiększyć krok do 1 EV). Czułość 200 ISO jest bazową fizyczną wartością, ale dla potrzebujących przygotowano ekwiwalent czułości 100 ISO, który w aparacie określony został nazwą ISO LOW. W trybie Auto ISO możliwy zakres regulacji jest identyczny (rozwiązanie takie spotyka się dość rzadko), a domyślne ustawienia tego narzędzia to LOW – 1600 ISO.
Do sprawdzenia poziomu szumów w określonych składowych barwnych wykorzystaliśmy standardową tablicę testową ColorChecker Classic fotografowaną w naturalnym oświetleniu i z balansem bieli ustawionym za pomocą wzornika. Zdjęcia wykonane zostały w postaci par RAW+JPEG na domyślnych ustawieniach z wyłączonymi mechanizmami odszumiania, a oglądane przez Was poniżej zdjęcia tablicy testowej wycięto z obrazów JPEG wygenerowanych przez aparat.
[converttable start="1" end="1" type="vertical"]
![]() |
||||
100 ISO (LOW) |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
200 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
400 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
800 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
1600 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
3200 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
6400 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
12800 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
25600 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Paczka w formacie ZIP ze wszystkimi zdjęciami testowymi z tej prezentacji w oryginalnych rozmiarach dostępna jest TUTAJ. |
[converttable]
UWAGA: Począwszy od tego materiału postanowiliśmy nieco zmienić procedurę parametrów wykonywania fotografii testowych – zdjęcia nadal analizowane są w takiej postaci, jak opuszczają aparat i przy domyślnych ustawieniach, lecz w miarę możliwości wyłączamy lub (jeśli aparat nie pozwala na zupełne wyłączenie) maksymalnie redukujemy działanie algorytmów odszumiających. W tym przypadku funkcja Filtr szum. aparatu ustawiona została w pozycji Wył. Jest tak z uwagi na niezależnie przeprowadzany test mechanizmów odszumiających.
Widoczne w dolnych polach prezentacji zbliżenia fragmentów tablicy prezentowane są w skali 1:2 – kliknięcie ich powoduje otwarcie fragmentu w osobnym oknie w pełnej rozdzielczości. Jak widać nasycenie barw obrazu stoi na bardzo wysokim poziomie – kolory są intensywne i dobrze (nie nadmiernie) nasycone. Jeśli chodzi o szumy, to pierwsze ich ślady widoczne w silnym powiększeniu pojawiają się w obszarach niebieskich przy czułości 800 ISO, w zielonych przy 1600 ISO i w czerwieniach dopiero przy 3200 ISO. Konsekwentnie w obszarach neutralnie szarych pierwsze, bardzo słabe zakłócenia dostrzec można od 800 ISO wzwyż. Jednak w trybie pełnoekranowym (zdjęcie przeskalowane tak, aby w całości mieściło się na wyświetlaczu monitora dysponującego rozdzielczością WUXGA) delikatne zakłócenia o charakterze dość przyjemnego dla oka ziarna widać dopiero od czułości 3200 ISO (błękity i szarości), 6400 ISO (zielenie), a w przypadku czerwieni obraz pozostaje czysty aż do 12800 ISO.
Poziom szumów wzrasta do poziomu trudnego do tolerowania od czułości 12800 ISO (25600 ISO w przypadku koloru czerwonego), choć w obszarach o neutralnej kolorystyce przejawy niezbyt atrakcyjnych dla oka przebarwień pojawiają się przy 6400 ISO. Tę ostatnią wartość wypada uznać dla większości sytuacji fotograficznych za graniczną (chyba, że zamierzamy publikować zdjęcia w Internecie i liczymy na to, że przeskalowane zdjęcie będzie wyglądało lepiej – wówczas można się pokusić o fotografowanie z czułością 12800 ISO. Ustawienie 25600 ISO należy traktować jako ostatnią deskę ratunku w sytuacji, gdy nie pozostaje nam już nic innego – a i wówczas zdjęcie będzie się w zasadzie nadawało tylko do konwersji na postać czarno-białą.
Podsumowując, aparat radzi sobie z zaszumieniem w wyższych czułościach ISO naprawdę dobrze. Zakłócenia, które pojawiają się w zakresie 800-3200 ISO mają bardzo delikatny charakter i nawet subtelne algorytmy odszumiające bez problemów sobie z nim poradzą nie degradując jakości obrazu. Powyżej też nie jest źle, co bardzo dobrze pokazują zdjęcia w galerii przykładowej i materiały z kolejnych testów.
Odwzorowanie barw i szczegółów
Drugi z naszych standardowych testów czułości ISO dotyczy reprodukcji drobnych detali oraz subtelniejszych przejść barwnych i tonalnych w rzeczywistej scenie. Test ten, podobnie jak pierwszy, również przeprowadzony został dla pełnego zakresu czułości ISO przy przysłonie obiektywu przymkniętej do f/8 dla zapewnienia jak najlepszej rozdzielczości układu optycznego. Podobnie jak w poprzednim wypadku zbliżenia fragmentów prezentowane są w skali 1:2, a ich kliknięcie powoduje otwarcie pełnego powiększenia w osobnym oknie. Zdjęcia testowe dostępne w pliku archiwizującym mają postać par plików RAW i JPEG. Także tutaj wszystkie fotografie wykonano przy wyłączonych algorytmach odszumiających.
[converttable start="1" end="1" type="vertical"]
![]() |
|||
100 ISO (LOW) |
![]() |
![]() |
![]() |
200 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
400 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
800 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
1600 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
3200 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
6400 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
12800 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
25600 ISO |
![]() |
![]() |
![]() |
Paczka w formacie ZIP ze wszystkimi zdjęciami testowymi z tej prezentacji w oryginalnych rozmiarach dostępna jest TUTAJ. |
[converttable]
Ponownie pierwsze, najdrobniejsze objawy szumów na zdjęciach dostrzec można od czułości 800 ISO w górę. Nie sposób jednak dostrzec ich w trybie pełnoekranowym, ani nawet w mniejszym powiększeniu aż do czułości 6400 ISO. Również degradacja drobnych detali jest bardzo nieznaczna – zaczyna się przy 1600 ISO, ale widoczna staje się tak naprawdę dopiero od 6400 ISO, a uciążliwa od 12800 ISO. Bardzo pozytywnie wypada stałość reprodukcji kolorów (nie piszemy, że zaskakuje, bo od pewnego czasu w nowych bezlusterkowcach i lustrzankach jest to praktycznie standard – i bardzo dobrze). Poniżej 12800 ISO nie ma mowy o żadnym wyraźnym spadku nasycenia kolorów czy przekłamań barwnych. W zakresie 12800-25600 ISO są natomiast widoczne, choć nieznacznie. Najbardziej zaawansowanemu "dziecku" Olympusa należą się tutaj duże brawa.
Przy okazji na prezentacji tej (oraz w materiale testowym z tablicą ColorChecker dostępnym w pliku ZIP) widać dobrze różnicę w tonalności jasnych obszarów zdjęcia przy czułości ISO LOW w porównaniu z czułościami rzeczywistymi. Jest to dowód na to, że odpowiednik 100 ISO uzyskiwany jest sztucznie, czego efektem ubocznym jest spadek rozpiętości tonalnej obrazu przy tym ustawieniu. Nie jest on na szczęście tak znaczny, jak w przypadku wielu innych modeli aparatów, ale i tak warto mieć na uwadze występowanie tego zjawiska. Ustawienie ISO LOW, podobnie jak 25600 ISO powinno być wykorzystywane tylko w ostateczności – zwłaszcza gdy fotografowana scena odznacza się znacznym kontrastem.
Odszumianie i autokorekta obrazu
Począwszy od teraz standardowym elementem naszych testów lustrzanek i bezlusterkowców stają się analizy działania algorytmów odszumiających, które wcześniej pojawiały się okazjonalnie. Testy przeprowadzamy dla wszystkich dostępnych ustawień funkcji redukcji zakłóceń przy wyższych czułościach ISO (oczywiście o ile taka w aparacie się pojawia) dla trzech kluczowych czułości – dla średniej 1600 ISO, 3200 ISO, oraz dla wyższej lecz nadal często używanej 6400 ISO.
[converttable start="1" end="1" type="vertical"]
[converttable]
Analizując zdjęcia testowe oraz zwykłe, wykonane tym aparatem fotografie próbne doszliśmy do wniosku, że poziom odszumiania serwowany przez aparat w ustawieniu domyślnym (Normalne) jest dość intensywny i podobnie jak w wyższym ustawieniu (Mocne) tak naprawdę niepotrzebnie rozmywający obraz. Optymalną jakość zapewnia ustawienie Słabe, zaś zupełne wyłączenie tego mechanizmu może być dobrym rozwiązaniem dla osób, które cenią sobie "czystość" materiału i samodzielną obróbkę w programie graficznym. Choć ci ostatni mają jednak pewien problem.
Chodzi o zupełnie nową funkcjonalność aparatu Olympus OM-D E-M1, która trafiła do niego wraz procesorem TruePic VII, a polegającą na tym, że jeśli korpus dysponuje szczegółowym profilem podpiętego do niego obiektywu (na chwilę obecną firma Olympus zapewniła te dane dla większości własnych szkieł oraz niektórych modeli marki Panasonic), to aparat zapisując zdjęcie do pliku JPEG usunie z niego aberracje i dystorsje oraz wyostrzy obraz stosownie do potrzeb. Trzeba przyznać, że mechanizm ten działa całkiem skutecznie i pozwala wycisnąć z używanej optyki wszystko, co najlepsze.
[converttable end="1"]
[converttable]
Na czym więc polega problem? Na tym, że mechanizmu tego nie da się wyłączyć. Można zdezaktywować funkcję korekty efektu winietowania oraz redukcję szumów związanych z wysoką czułością ISO lub długim naświetlaniem, ale to wszystko. Dlatego analizując obraz na zdjęciach pod dużym powiększeniem mieliśmy początkowo problem, ponieważ nawet przy wyłączonym odszumianiu wykazywał on dla nas ewidentne ślady obróbki cyfrowej. Jak się okazało, "winowajcą" był właśnie system korekty wad optyki. Co gorsza, wszystkie te zabiegi korygujące pojawiają się też na zdjęciach konwertowanych z formatu RAW za pomocą firmowego oprogramowania edycyjnego. Jeśli więc ktoś chce mieć jak najmniej modyfikowany obraz z aparatu Olympus OM-D E-M1, to będzie musiał skorzystać z pomocy niezależnych wywoływarek, takich jak ACR, czy dcraw.
Stabilizator obrazu
Aparat Olympus OM-D E-M1 dysponuje, podobnie jak jego poprzednik, wbudowanym pięcioosiowym systemem stabilizacji matrycy. Nazwano go tak, ponieważ ruch przetwornika mający za zadanie skompensować ruchy aparatu odbywa się w pięciu kierunkach: przemieszczanie w dwóch osiach oraz obrót w trzech osiach, łącznie pięć osi ruchu. Pozwala to, przynajmniej według projektantów reagować na przemieszczenia aparatu w górę, w dół i na boki, a także przechylanie go we wszystkie strony. Mechanizm, który wprowadzono po raz pierwszy w modelu OM-D E-M5, w "jedynce" uległ znacznemu udoskonaleniu.
Przede wszystkim udało się zmniejszyć pobór prądu wymaganego do funkcjonowania stabilizacji, dzięki czemu dawniej domyślnie wyłączona redukcja drgań również podczas kadrowania mogła zostać domyślnie włączona – nie drenuje już akumulatora, tak, jak kiedyś, a bardzo pomaga podczas fotografowania obiektywami długoogniskowymi z ręki. Stabilizator działa też bez większych problemów podczas filmowania. Przede wszystkim jest on jednak bardzo skuteczny – deklarowana przez producenta wydajność na poziomie 4 EV jest w przypadku obiektywów o efektywnej ogniskowej wynoszącej 150 mm i więcej bardzo łatwa do uzyskania. Tym samym projektantom Olympusa udało się zawrzeć w stabilizatorze matrycy wszystkie zalety przypisywane do niedawna wyłącznie stabilizatorom obiektywowym.
Co bardzo interesujące, choć firma Olympus nie ma w swojej ofercie żadnego obiektywu Mikro Cztery Trzecie z systemem stabilizacji i nic nie wskazuje na to, aby miała kiedykolwiek taki opracować, to aparat jest przystosowany do współpracy i z takimi konstrukcjami. Co więcej, użytkownik w takiej sytuacji może wybrać, czy woli korzystać ze stabilizacji w korpusie, czy też bardziej ufa mechanizmom optycznym. Służy do tego specjalna opcja w menu.
Jednak w "fotograficznym zapędzie" nie wolno zapominać nam o tym, że Olympus OM-D E-M1 to przede wszystkim aparat mały i lekki, a taki trudniej utrzymać w rękach stabilnie, nawet doświadczonym fotografom. Tak więc używając go nie należy tak bezkrytycznie polegać na stabilizatorze obrazu, jak wielu z nas zdarza się to robić w przypadku dużych i ciężkich lustrzanek. Możemy się przeliczyć, ponieważ w tym wypadku prawa fizyki i fizjologia działają przeciw nam.
Ustawianie ostrości
Matryca użyta w Olympusie OM-D E-M1 to, jak już wspomnieliśmy, zupełnie nowa konstrukcja wzbogacona o kluczowe dla mechanizmu AF zastosowanego w aparacie rozwiązania techniczne. Sam aparat dysponuje też innymi, bardzo ciekawymi funkcjami mającymi w zamierzeniu jego twórców znacznie wspomagać ostrzenie zarówno automatyczne, jak i manualne. Wiedząc o tym i mając świadomość do jak wymagających odbiorców kierowany jest ten aparat, przyjrzeliśmy się możliwościom nowego bezlusterkowca bardzo uważnie. Wyniki okazały się naprawdę zaskakujące.
[kn_advert]
Nowy autofocus o konstrukcji hybrydowej
Zastosowany w aparacie układ pomiaru i regulacji ostrości ma konstrukcję hybrydową – oznacza to, że do ostrzenia wykorzystuje zarówno algorytmy detekcji kontrastu lokalnego, typowe dla kompaktów i bezlusterkowców, jak również system pomiaru fazowego zintegrowany z matrycą, a spotykany niegdyś wyłącznie w lustrzankach. Mechanizm opracowany i rozwijany przez firmę Olympus nosi nazwę Dual Fast AF.
Ponieważ każdy producent aparatów stosujący w swoich produktach autofocus hybrydowy nieco inaczej realizuje tę ideę, warto w pierwszej kolejności przyjrzeć się, jak w założeniu ma działać ten mechanizm w testowanym modelu Olympusa. Wszystko zależy od tego, jaki typ obiektywu podłączony jest do korpusu. W przypadku szkieł Mikro Cztery Trzecie (a więc natywnych dla OM-D E-M1) głównym systemem pomiaru ostrości jest układ analizy kontrastu. Pomiar fazowy włącza się jedynie w trybie ostrzenia ciągłego jako system wspomagający, zwiększający szybkość działania AF i ułatwiający śledzenie obiektów ruchomych. Podczas filmowania pomiar ostrości działa również wyłącznie w trybie detekcji kontrastu.
Zupełnie inaczej jest w przypadku obiektywów Cztery Trzecie podłączanych za pomocą adaptera MMF-3. Te korzystają wyłącznie z układu pomiaru fazowego i specjalnego, dedykowanego 37-polowego autofocusu (warto zauważyć, że ostatnia z lustrzanek systemu 4/3, czyli Olympus E-5 dysponowała układem zaledwie 11-punktowym) tworzącego siatkę w kształcie rombu. Niestety podczas filmowania obiektywy te nie mogą ustawiać ostrości – przyczyn można doszukiwać się w głośnej pracy silniczków, albo tym, że być może projektantom aparatu nie udało się uzyskać satysfakcjonującej płynności ostrzenia podczas kręcenia ujęć filmowych. Niezależnie od powodów, użytkownik aparatu OM-D E-M1 i obiektywów E-systemu musi być świadom tego, że za pomocą starych lustrzankowych konstrukcji w trybie wideofilmowania ostrość będzie musiał ustawiać ręcznie.
W przypadku pomiaru "na kontrast" siatka AF testowanego aparatu liczy aż 81 punktów obejmujących niemal cały kadr. Jest on również znacznie bardziej rozbudowany pod względem funkcjonalnym, czym zajmiemy się już za moment.
Tryby pracy układu AF
Możliwości dopasowania sposobu pracy mechanizmu automatycznego ustawiania ostrości do własnych potrzeb są bardzo rozbudowane. Przede wszystkim aparat jest w stanie wybrać pole sam – rozwiązanie najczęściej stosowane przez amatorów. Można też ręcznie wskazać jedno konkretne pole lub grupę o rozmiarach 3×3 pola. I wreszcie w przypadku obiektywów Mikro Cztery Trzecie pola mogą być nieco mniejsze i bardziej od siebie oddalone, co zapewnia większą precyzję mechanizmu w przypadku scen, które tego wymagają.
Fotograf ma do dyspozycji oczywiście również wiele innych mechanizmów, takich jak detekcja twarzy (z możliwością dodatkowego wyboru oka fotografowanej osoby, na które chcemy ustawić ostrość – tu już chyba troszkę przesadzono…), śledzenie ruchu w trybie ostrzenia ciągłego (z mechanizmem analizy kierunku ruchu i prędkości obiektu, czyli tzw. Dobiegaczką), ostrzenie automatyczne z doostrzaniem ręcznym (AF+MF), a nawet specjalny tryb zoom AF, który szczególnie przydaje się podczas wykonywania zdjęć makro, kiedy to jak wiadomo autofocus dość rzadko się sprawdza.
Na czym polega ta ostatnia funkcja? Jest to jedna z najciekawszych innowacji w testowanym aparacie pozwalająca automatycznie ustawić ostrość na silnie powiększony fragment kadru. Daje to w efekcie niezwykle małe pole AF, obejmujące mikroskopijny fragment sceny (w trybie tym aparat rozróżnia aż 800 różnych punktów pomiaru i ustawiania ostrości!). Ostatni sposób automatycznej regulacji ostrości polega na wskazaniu interesującego nas obszaru palcem na ekranie dotykowym. Funkcję tę można (choć nie trzeba) sprzęgnąć z mechanizmem wyzwolenia migawki.
Jak w praktyce ostrzą obiektywy Cztery Trzecie, a jak Mikro Cztery Trzecie?
Pozostaje sobie zadać bardzo ważne pytanie: jak ten autofocus się sprawuje w praktyce? Aparaty Olympusa niegdyś w kwestii prędkości ostrzenia dość mocno odstawały od bezpośredniej konkurencji w postaci cyfrówek Panasonika, ale sytuację tę zmienił PEN E-P5, którego autofocus w porównaniu z poprzednimi edycjami tego aparatu działał po prostu błyskawicznie i do tego bardzo celnie. Podobnie jest teraz – praktycznie nie ma się do czego przyczepić, choć oczywiście wiele zależy od obiektywu. Testowane przez nas wraz z aparatem szkła należały do grona tych szybkich, więc wrażenia były jak najbardziej pozytywne. Pewną różnicę natomiast – na plus – da się zauważyć podczas ostrzenia ciągłego za poruszającym się obiektem. Hybrydowy autofocus Olympusa OM-D E-M1 radzi sobie po prostu w takich sytuacjach lepiej.
Ogólnie system pomiaru ostrości w przypadku obiektywów Mikro Cztery Trzecie oceniamy bardzo wysoko – jest szybki, jest precyzyjny i może śmiało konkurować z układami stosowanymi w wysokiej klasy lustrzankach. Może nieco gorzej radzi sobie w sytuacjach niedostatecznego oświetlenia, ale aby się pogubił potrzebny jest już ewidentny półmrok. A jak w przypadku szkieł E-systemu podłączanych za pomocą adapteru MMF-3? Tutaj nadal dobrze – wydajność, precyzję i czułość układu AF można porównać z tym, co oferowały Olympusy E-3 i E-5. W porównaniu z tym, co pokazują szybkie szkła Mikro Cztery Trzecie jest wyraźnie wolniej, lecz tylko dlatego, że po prostu autofocus w przypadku szkieł systemowych sprawdza się naprawdę rewelacyjnie.
Skuteczność działania mechanizmu AF w przypadku szkieł "starego" systemu to główny powód przemawiający za tym, że testowany aparat rzeczywiście zasługuje na miano udanej hybrydy lustrzanki i bezlusterkowca. Tak dobrej wydajności po podłączeniu obiektywu niesystemowego za pomocą prostego adaptera (niewyposażonego w dodatkowe układy kontroli ostrości) nie zaoferował jak do tej pory jeszcze nikt.
Pomoc dla ostrzących ręcznie
Bezlusterkowce to szczególna grupa aparatów, którymi wiele osób lubi ostrzyć ręcznie – ale tylko wówczas, gdy funkcje zaimplementowane w cyfrówce odpowiednio to ułatwiają. Olympus OM-D E-M1 ma dwa takie narzędzia, które można wykorzystywać razem lub ograniczyć się tylko do jednego z nich. Jednym jest możliwość powiększania wybranego fragmentu oglądanej w wizjerze lub na ekranie LCD sceny (również automatycznie, w momencie przełączenia aparatu w tryb MF i poruszenia pierścieniem regulacji ostrości), a drugim tzw. Peaking, czyli zaznaczanie obrysem najbardziej kontrastowych fragmentów sceny – a więc tych, na które aktualnie ustawiona jest ostrość.
Wprowadzenie peakingu (nazywanego w polskojęzycznej wersji menu "podglądaniem") miało miejsce już w modelu PEN E-P5, ale ponieważ jego premiera miała miejsce zaledwie na kilka miesięcy przed testowaną "jedynką", toteż z oczywistych względów funkcję tę wypada uznać za nowy element w linii OM-D. O jej przydatności może świadczyć fakt, że jest to jedno z najbardziej cenionych narzędzi w zaawansowanych kamerach cyfrowych i niektórych bezlusterkowcach (wzorową jej implementację przeprowadziła firma Sony w aparatach z linii NEX i SLT), a do aparatów Olympusa trafiła na wyraźne życzenie użytkowników aparatów PEN starszej generacji. Na chwilę obecną można się cieszyć, że jest, choć jej funkcjonalność jest ewidentnie gorsza niż w przypadku konkurencyjnych aparatów firmy Sony – nie jest tak czuła, a linie wskazujące ostrość są cienkie i mogą mieć jedynie kolor biały lub czarny, a to w wielu wypadkach nie wystarczy, aby zachować wymaganą czytelność.
Wygodne ostrzenie ręczne w bezlusterkowcu wymaga też niewątpliwie wysokiej jakości ekranu LCD lub wizjera – z tym, jak już wiemy w przypadku OM-D E-M1 nie ma żadnych problemów. Między innymi dlatego fotografowanie z wykorzystaniem manualnej regulacji ostrości w przypadku testowanego aparatu jest czystą przyjemnością. Jedynie peaking wymaga pewnego dopracowania.
Tryb filmowania
Odkąd pojawiły się pierwsze bezlusterkowce, firmy Olympus i Panasonic toczą ze sobą bezustanną wojnę podjazdową, oferując coraz to ciekawsze funkcje. Zarazem jednak pewne cechy tych aparatów związane z podejściem twórców do swoich dzieł sprawiają, że istnieją konkretne różnice pomiędzy bezlusterkowcami Olympusa i Panasonica sprawiające, że produkty danego producenta są częściej wybierane przez określony typ ludzi, niż inne. Jedną z tych cech są możliwości w zakresie filmowania – Olympus od zawsze pozostawał nieco w tyle, podczas gdy funkcje wideo bezusterkowych Lumiksów były bardzo rozbudowane. Jak jest tym razem?
[kn_advert]
Pełna swoboda w zakresie kontroli ekspozycji i korzystania z filtrów artystycznych
Jedną z bardziej pozytywnych cech związanych z filmowaniem testowanym aparatem jest możliwość bezproblemowego korzystania z trybów kreatywnej kontroli ekspozycji, a także filtrów artystycznych również podczas filmowania. Generalnie kręcenie filmów możliwe jest w każdym trybie z pokrętła, za wyjątkiem trybu Photo Story (z dość oczywistych względów). Po prostu wystarczy nacisnąć przycisk REC, aby aparat rozpoczął rejestrację materiału wideo. Oczywiście istnieją sytuacje, w których możliwość nagrywania filmów zostanie zablokowana – takie jak włączona funkcja wielokrotnej ekspozycji, zdjęć panoramicznych, czy time lapse – ale tutaj wyjaśnienie również nasuwa się samo.
Niestety od momentu rozpoczęcia filmowania nasze możliwości regulacji parametrów ekspozycji są bardzo ograniczone. Również wykonywanie zdjęć podczas filmowania jest wprawdzie możliwe, ale powoduje chwilową przerwę w nagrywaniu. Podczas filmowania działa natomiast system stabilizacji obrazu, choć tu również brakuje możliwości zdefiniowania zakresu jego działania – co może być kłopotliwe w przypadku panoramowania. Na szczęście sam przycisk REC jest bardzo dobrze odseparowany od reszty i stawia przy naciskaniu spory opór, przez co trudno nacisnąć go przypadkowo. Można go też zupełnie wyłączyć, lub przypisać mu inną funkcję.
Duża moc obliczeniowa procesora obrazu sprawiają, że w przypadku trybów artystycznych można liczyć na płynność filmów również tam, gdzie w przypadku modeli OM-D E-M5 i PEN E-P5 nie było to możliwe. Z kolei specjalny, wyróżniony na pokrętle tryb filmowania (sekwencji wideo) pozwala wykonywać ujęcia z użyciem dodatkowych efektów specjalnych dostępnych tylko w filmach wideo: Multi Echo, One Shot Echo, Art Fade oraz Movie Teleconverter. Służą one do uatrakcyjnienia materiału filmowego (trzy pierwsze) lub wyjścia poza ograniczenia narzucane używanym przez nas sprzętem (ostatni z wymienionych).
Dostępne formaty obrazu
Zakres wyboru parametrów rejestrowanego obrazu wideo nie zachwyca. Możemy wprawdzie określić rozdzielczość (Full HD, HD lub SD) i jakość nagrania (każdy tryb w formacie MOV oferuje dwie wartości bitrate – Fine i Normal) oraz w pewnym zakresie format nagrania (MOV dla nagrań w formacie HD i Full HD, Motion JPEG dla nagrań HD i SD), ale już klatkarz zawsze pozostanie taki sam – 30 klatek na sekundę. Dobrze, że niezależnie od formatu zapis zawsze jest progresywny, ale brak trybu 50 lub 60 kl./s praktycznie dyskwalifikuje ten aparat do nagrywania sportu.
![]() |
Liczba dostępnych opcji w menu Film nie zachwyca, a choć ostatnia na liście budzi pewne nadzieje na lepszą kontrolę rejestrowanego dźwięku, to licząc na to można się mocno rozczarować. |
W porównaniu z konkurencyjnymi bezlusterkowcami (zarówno należącymi do systemu Mikro Cztery Trzecie, jak i innymi) jest to niezbyt wiele. Odpowiada raczej aparatowi klasy consumer, niż modelowi z wyższej półki – a do takiego sektora Olympus OM-D E-M1 niewątpliwie należy. Jeśli więc ktoś chce filmować aparatem od czasu do czasu, to zapewne będzie zadowolony, jednak jeżeli myśli o częstszym lub bardziej zaawansowanym wykorzystywaniu bezlusterkowca jako kamery wideo, to testowany model nie jest propozycją dla niego.
Niezależnie od wszystkiego należy jednak przyznać, że aparat rejestruje obraz filmowy o bardzo dobrej jakości i z bardzo znikomym efektem rolling shutter. Również autofocus w trybie wideo (pamiętajmy: konieczny jest obiektyw należący do systemu Mikro Cztery Trzecie!) działa bardzo dobrze i nie przejawia nadmiernych tendencji do gubienia filmowanego tematu, a przejścia z punktu do punktu są płynne. Przykładowe nagranie wykonane tym aparatem możecie obejrzeć poniżej za pośrednictwem serwisu YouTube, lub pobrać wersję oryginalną w formacie MOV (zalecamy tę drugą możliwość).
Oryginalny plik MOV z filmem (objętość ok. 280 MB) dostępny jest TUTAJ.
Dźwięk – ciągle za mało kontroli
W porównaniu z Olympusem OM-D E-M1 "jedynka" jest znacznie lepiej przystosowana do rejestracji dźwięku dobrej jakości. Wprawdzie wbudowany w aparat mikrofon stereo ciągle nie należy do rewelacyjnych i trudno go brać serio przy jakimkolwiek poważniejszym filmowaniu (jego charakterystyka jest w najlepszym razie przeciętna), ale za to aparat wzbogacił się o dedykowane wejście audio typu mini Jack umożliwiające bezproblemowe podłączenie zewnętrznego mikrofonu. Do tej pory użytkownicy ograniczeni byli do urządzeń współpracujących z portem akcesoriów sprzężonym ze stopką lampy błyskowej (model SEMA-1). Teraz możliwości jest więcej.
Na tym niestety pochwały muszą się zakończyć. Aparat ma złącza mikrofonowe, ale nie oferuje ani zadowalającej kontroli natężenia rejestrowanego dźwięku (ustawienia Słabo, Standard i Mocno dostępne w menu Głośność nagrania wypada pominąć milczeniem), ani narzędzi do analizy sygnału. Nie ma też gniazda słuchawkowego, więc dobra kontrola nad dźwiękiem wymaga podłączenia do aparatu przynajmniej przedwzmacniacza.
Time Lapse – film ze zdjęć
Pisząc o możliwościach Olympusa OM-D E-M1 w zakresie rejestracji ujęć wideo trudno nie wspomnieć o jeszcze jednej opcji nie związanej bezpośrednio z filmowaniem, a jednak pozwalającej na wykonanie wspaniałych filmów. Jest to funkcja Time Lapse, umożliwiająca zaprogramowanie sekwencji zdjęć wykonywanych w równych odstępach czasu oraz zapisanie je w postaci filmu.
Time Lapse to kolejny przykład funkcji wprowadzonej w Olympusie PEN E-P5 w postaci eksperymentalnej i mocno niedojrzałej, a w modelu OM-D E-M1 udoskonalonej i doprowadzonej do formy używalnej. Główna zmiana, jakiej dokonano, to maksymalna liczba zdjęć możliwych do zaprogramowania w ramach jednej sekwencji z 99 do 999, dzięki czemu film możliwy do wygenerowania przez aparat (format M-JPEG HD, prędkość 10 kl./s) wydłużył się z dziesięciu sekund do nieco ponad 1,5 minuty.
Użytkownik aparatu programując mechanizm Time Lapse ustala liczbę zdjęć do wykonania, odstępy czasowe pomiędzy nimi oraz czas, jaki ma upłynąć przed wykonaniem pierwszego zdjęcia. Decyduje też, czy zdjęcia po zakończeniu fotografowania mają zostać skonwertowane na film. Cała reszta zależy od zwykłych ustawień aparatu, które dobiera się niezależnie – mogą być regulowane dość swobodnie, a ograniczeń w tym zakresie jest stosunkowo niewiele.
Zasilanie, pamięć, złącza
Powoli zbliżamy się do końca naszego długiego testu. Nadszedł czas na tradycyjne podsumowanie drobniejszych, lecz równie ważnych cech testowanego aparatu – związanych z wydajnością baterii, wymaganiami względem kart flash, zestawu dostępnych złączy i gniazd rozszerzeń, a także innych ważnych drobiazgów.
[kn_advert]
Zasilanie
Olympus OM-D E-M1 okazał się być zadziwiająco łaskawy dla akumulatora podczas całych testów. Z pewnością duży wpływ na to miała relatywnie pojemna bateria – 1220 mAh przy generowanym napięciu 7,6 V, ale warto pamiętać, że "piątka" przy podobnych parametrach zasilania padała szybciej. Standardy testów CIPA określają wydajność akumulatora na 330-350 zdjęć, z których połowa wykonana była z kadrowaniem na wyświetlaczu LCD. Odnieśliśmy jednak wrażenie, że sprzęt ten na w pełni załadowanej baterii "chodzi" znacznie dłużej.
W naszej praktyce testowej przy intensywnym fotografowaniu i filmowaniu musieliśmy ładować akumulator średnio co 2-3 dni, co jak na bezlusterkowca jest nienajgorszym wynikiem. Zwłaszcza jeśli uwzględni się, że niemal ani razu nie wyłączyliśmy stabilizacji obrazu, która w modelu OM-D E-M5 była jednym z głównych pożeraczy prądu.
Pamięć
Testowany aparat współpracuje z kartami pamięci standardu SecureDigital, przy czym do fotografowania w trybie seryjnym i filmowania zalecane są nośniki klasy 6 lub szybsze. Aparat bezproblemowo współpracuje z nośnikami SDHC i SDXC, a także kartami bezprzewodowymi Eye-Fi.
Skromna, jak na dzisiejsze standardy (za to całkowicie wystarczająca do wszystkich zastosowań) rozdzielczość matrycy wynosząca 15 megapikseli sprawia, że zdjęcia wykonane aparatem Olympus OM-D E-M1 zajmują stosunkowo niewiele miejsca. Objętość przeciętnego pliku ORF (format RAW Olympusa) to około 17 megabajtów, podczas gdy plik JPEG wysokiej jakości zajmuje 7-8 megabajtów. Z tego powodu do komfortowego wykonywania zdjęć wystarczy pojedyncza karta o pojemności 8 gigabajtów, a dwa lub trzy takie nośniki umożliwią wykonanie pełnego fotoreportażu nawet z całkiem długiej wyprawy.
Złącza i uszczelnienia
Zestaw gniazd i złączy dostępnych w testowanym bezlusterkowcu jest – jak na tak zaawansowaną konstrukcję – dość skromny, ale też kryje pewne niespodzianki. Poza wspomnianymi przed chwilą komorą akumulatora i gniazdem karty pamięci, a także omawianym na poprzednich stronach złączem akcesoriów pod stopką lampy błyskowej, aparat po przeciwnej stronie korpusu ma wielofunkcyjne złącze USB (pełni rolę zarówno złącza komunikacyjnego, jak i AV, przy czym ta druga wymaga nabycia odpowiedniego przewodu), port mini HDMI oraz stereofoniczne wejście mikrofonowe. Niespodzianką natomiast jest umieszczone z przodu korpusu gniazdo PC Sync do podłączenia zewnętrznej lampy błyskowej. Jest to całkiem miły dodatek, choć większość fotografów do wyzwalania fleszy użyje raczej fotoceli, ale jak wiadomo bywają też sytuacje, w których kabel jest po prostu niezbędny. Niestety to ostatnie złącze zakrywa gwintowana, nakręcana zatyczka, która jak wiadomo bardzo łatwo się gubi. Jeśli więc planujemy korzystać z tego gniazdka, to zawczasu zaopatrzmy się w kilka zapasowych "zakrętek".
![]() |
![]() |
Złącza ukryte pod pokrywką z lewej strony korpusu (patrząc od strony wyświetlacza) oraz gniazdo PC Sync na przedniej ściance. Do pełni szczęścia brakuje gniazdka słuchawkowego dla wideofilmowców. |
Wszystkie gniazda i sloty są bardzo dobrze uszczelnione, a sam aparat należy do kategorii splashproof, co oznacza, że można bez obaw korzystać z niego w każdych warunkach pogodowych – wliczając w to ulewny deszcz i burzę piaskową. Ponadto jest to jedna z nielicznych w tym segmencie cyfrówek konstrukcja o podwyższonej odporności na niskie temperatury, a jej dolny zakres pracy gwarantowany przez producenta wynosi -10 stopni Celsjusza. Jest to więc kolejny dowód na to, że Olympusa OM-D E-M1 zaprojektowano m.in. jako aparat dla podróżnika.
Inne cechy
To już przedostatnia strona naszego testu aparatu Olympus OM-D E-M1. Zanim jednak wydamy końcowy werdykt tej niesłychanie interesującej konstrukcji, pragniemy opisać Wam pokrótce jeszcze ostatnie jej cechy, które wprawdzie są bardzo ciekawe, ale ze względu na ich charakter nie pasowały do żadnego z poprzednich rozdziałów. Przekonajcie się sami, jakie tajemnice kryje jeszcze przed Wami "jedynka".
[kn_advert]
Funkcje dla… świrów?
Analizując listę funkcji aparatu Olympus OM-D E-M1 trudno się oprzeć wrażeniu, że niektóre z nich zostały opracowane z myślą o ludziach "przeciętnych inaczej", bądź też specjalnie dla grupy miłośników sprzętu fotograficznego (nie mylić z fotografami) zwanych potocznie "onanistami sprzętowymi". Bądź też w stanie odmiennej świadomości – trudno powiedzieć. Faktem jest, że są tutaj rzeczy, które naprawdę trudno sklasyfikować, czego przykładem może być kilka opcji wspomnianych na poprzednich stronach. A to przecież nie wszystko.
Najbardziej niezwykłe narzędzia można znaleźć w gronie opcji dla najbardziej zaawansowanych użytkowników systemu. Niektóre z nich bywają bardzo przydatne – przykładowo testowany aparat, podobnie jak wiele innych cyfrówek Olympusa dysponuje bogatym zestawem trybów pomiaru światła – ma ich aż pięć. Oprócz trzech standardowych, czyli matrycowego, centralnie ważonego i punktowego są też dwa dodatkowe tryby punktowe służące do pomiaru ekspozycji na podstawie obszarów jasnych (zbliżonych do bieli) i ciemnych (zbliżonych do czerni). Póki co nie ma w tym nic niezwykłego, prawda? Takie tryby pomiaru spotyka się niekiedy i bywają one niesłychanie użyteczne w trudniejszych sytuacjach oświetleniowych i fotograficznych. Wyobraźmy sobie na przykład, że fotografujemy uroczystość ślubną i możemy zmierzyć poprawnie światło w oparciu o suknię ślubną panny młodej…
A jeśli jakiś pomiar światła działa w danej sytuacji błędnie? To przecież też się zdarza. I tu zaczyna się robić ciekawie – co powiecie na funkcję precyzyjnej korekty trzech najważniejszych trybów pomiaru światła? Każdego z osobna i z dokładnością do 1/6 EV w zakresie od -1 do +1 EV. Dość ekscentryczny pomysł, choć niewątpliwie ciekawy – narzędzie to nosi nazwę Fleksji Ekspozycji. Jednak to jeszcze nic, w porównaniu z tym, co twórcy Olympusa OM-D E-M1 wymyślili w kwestii adjustacji mechanizmu AF w obiektywach. Jak wiadomo, zmorą fotografów lustrzankowych w swoim czasie było zjawisko bf/ff, czyli permanentnego nietrafiania układu AF w punkt, w który miał on wyostrzyć, lecz nieco przed lub za fotografowanym obiektem. Problem ten rozwiązało wprowadzenie do aparatów narzędzi do kalibracji optyki (w większości przypadków pozwoliło też stwierdzić, że problemem nie jest aparat, czy obiektyw, ale trzymający go osobnik). Nigdzie jednak nie rozwiązano tego nawet w części tak, jak zrobili to projektanci tego aparatu.
Adjustację optyki (a konkretnie pomiaru ostrości opartego na detekcji fazy, gdyż to właśnie jego dotyczą opisane powyżej nieprawidłowości) można – gdy jest to konieczne – przeprowadzić dla wszystkich posiadanych obiektywów wspólnie, lub dla każdego z osobna. Pamięć aparatu mieści ustawienia maksymalnie 20 obiektywów. Tyle tylko, że w odróżnieniu od normalnych narzędzi tego typu, tutaj adjustację można przeprowadzić dla każdego z 37 punktów AF z osobna. Do tego jeśli mamy do czynienia z obiektywem zmiennoogniskowym, to regulacji dokonuje się zarówno na najkrótszej, jak i na najdłuższej ogniskowej. Daje to maksymalnie 74 wartości korekcyjne charakteryzujące jedno szkło! To chyba nie wymaga dalszego komentarza…
Jest to dość skrajny przykład niesamowitej pomysłowości projektantów Olympusa OM-D E-M1, ale bynajmniej nie jedyny. Na dobrą sprawę gdyby oddać ten aparat w ręce jakiegoś maniaka, to prawdopodobnie byłby on w stanie znakomicie się bawić przez długie miesiące nie robiąc ani jednego prawdziwego zdjęcia.
Lampa błyskowa jako sterownik
Wprawdzie Olympus OM-D E-M1 nie ma wbudowanej lampy błyskowej, ale dołączona do zestawu mała "błyskawka" o l.p. rzędu 7 metrów w zupełności wystarczy do realizacji pewnych zadań. Niestety nie należy do nich oświetlanie sceny – chyba, że bardzo lubimy błyskać na wprost światłem bez żadnego zmiękczania. Nadaje się ona jednak bardzo dobrze do sterowania innymi lampami błyskowymi należącymi do systemu Olympusa.
Standard błyskowy systemów Cztery Trzecie i Mikro Cztery Trzecie przewiduje możliwość zdalnego sterowania trzema niezależnymi grupami lamp (plus lampą sterującą, która również może być źródłem światła) i ustawianiem parametrów mocy błysku i jego pomiaru dla każdej z grup z poziomu panelu sterowania w aparacie. Jest to bardzo wygodne rozwiązanie, które w praktyce zwalnia fotografa z konieczności podchodzenia do lamp – chyba, że chce dokonać poprawek w ich fizycznej pozycji. Możliwe jest nawet wyregulowanie intensywności błysku sterującego na wypadek, gdyby impulsy okazały się w danych warunkach zbyt słabe.
A skoro już mowa o błysku, to warto przypomnieć o tym, jak wysokiej klasy migawkę ma testowany aparat. Minimalny czas synchronizacji błysku z lampą zewnętrzną wynosi w nim zaledwie 1/320 sekundy. To naprawdę doskonały i rzadko spotykany wynik.
Łączność bezprzewodowa
System komunikacji bezprzewodowej za pomocą modułu Wi-Fi zainstalowanego w aparacie zasługuje na szczególną uwagę – nie ze względu na sam fakt jego obecności (takie układy ma obecnie prawie każdy nowy aparat cyfrowy), lecz na sposób, w jaki go zaimplementowano. A dokonano tego wzorowo zarówno pod względem nawiązywania łączności z urządzeniami przenośnymi, jak i możliwości, jakie łączność ta oferuje. Zacznijmy od procesu parowania, który w przypadku wielu aparatów cyfrowych jest – mówiąc łagodnie – niezbyt wygodny. Pewnym rozwiązaniem problemu jest obecna m.in. w aparatach Sony technologia zbliżeniowa NFC, ale po pierwsze nie każdy smartfon czy tablet dysponuje odpowiednim modułem (nie mają go nawet popularne iPhone’y), a po drugie również i on sprawia niekiedy poważne problemy.
Firma Olympus w aparacie PEN E-P5 rozwiązała sprawę zupełnie inaczej, a w modelu OM-D E-M1 wykorzystano ten pomysł po raz kolejny – również z powodzeniem. Do sparowania aparatu z urządzeniem mobilnym należy na owym urządzeniu zainstalować specjalną aplikację OLYMPUS Image Share (dostępna za darmo w wersjach dla Androida oraz iOS). Następnie należy na ekranie aparatu dotknąć palcem ikonki oznaczonej jako Wi-Fi, co spowoduje pojawienie się na nim specjalnego kodu QR, który za pomocą wspomnianej aplikacji należy zainstalować. To wszystko – aplikacja sama ustanowi bezpieczne połączenie.
A co można zrobić z aparatem zdalnie przy pomocy OI.Share? Całkiem sporo. Aplikacja umożliwia przeglądanie zgromadzonych na karcie pamięci zdjęć (również tych wybranych przez fotografa, który może chcieć się pochwalić znajomym tylko niektórymi kadrami) oraz poddawać je edycji (np. przez nałożenie filtrów artystycznych) bądź wysyłać do Internetu. Może umożliwić wzbogacenie fotografii o współrzędne GPS na podstawie odczytów dokonanych przez tablet lub smartfon. Może wreszcie zamienić urządzenie mobilne w pilota zdalnego sterowania aparatem, który nie tylko wyzwoli nam migawkę na odległość, ale też da dostęp do ustawień ekspozycji i zapewni podgląd obrazu z matrycy w trybie Live View. Aplikacja jest szybka, wygodna w obsłudze i bardzo przydatna.
Podsumowanie
Przyznaję, że ocena tego aparatu jest dla mnie – autora tekstu – trudna. Choć sam test przeprowadzony został przeze mnie z pełną dbałością o obiektywizm, to trudno mi zaprzeczyć, że Olympus OM-D E-M1 mnie zauroczył. Teraz jednak postaram się podsumować minione 9 stron i prawie 90 tys. znaków tekstu jak najbardziej na chłodno, a na osobisty wniosek pozwolę sobie na sam koniec. Przetestowany w redakcji SwiatObrazu.pl aparat Olympus OM-D E-M1 jest konstrukcją nietuzinkową, a nawet można powiedzieć wybitną. Opracowany został z dbałością o najdrobniejsze szczegóły i stanowi przykład znakomitego sprzętu, nad którym pracowali pasjonaci. Jest to obecnie bez wątpienia najlepszy korpus systemu Mikro Cztery Trzecie i jeden z najlepszych bezlusterkowców w ogóle, mogący śmiało konkurować z aparatami używanymi przez najbardziej wymagających profesjonalistów. Oferuje znakomitą jakość obrazu, doskonałą funkcjonalność i piekielnie szybki autofocus, a wszystko to zamknięte w opakowaniu o perfekcyjnej ergonomii.
Ma też wady. Najpoważniejszą jest mocno ograniczona funkcjonalność w kwestii filmowania – o ile jako aparat bliski jest perfekcji, to jako kamera bardzo dużo mu do tej perfekcji brakuje. Parafrazując tytuł filmu, to nie jest sprzęt dla filmujących ludzi. Inne niedostatki są już w zasadzie drobiazgami, które mogą lub nie muszą przeszkadzać. No i na koniec pozostaje kwestia ceny – jak zdążyły przyzwyczaić nas kolejne produkty Olympusa, jest ona wysoka. Może nawet podobnie jak w przypadku minimalnie młodszego modelu PEN E-P5 zbyt wysoka, zwłaszcza w momencie premiery. Najbardziej jednak nas – Polaków – może razić mocno nierealna cena tego aparatu w polskiej dystrybucji. Dość powiedzieć, że osoba, która wkrótce po premierze zamówiłaby ów korpus ze Stanów Zjednoczonych w sposób absolutnie legalny (czyli płacąc cło, podatek VAT oraz pełne koszty przesyłki) zaoszczędziłaby w porównaniu z polską ceną oficjalną okrągły tysiąc złotych, a przywożąc go z Wielkiej Brytanii oszczędność przekroczyłaby 600 złotych. Na szczęście rynek nie znosi próżni i obecnie – trzy miesiące po premierze – aparat ten można oficjalnie i legalnie w naszym kraju nabyć znacznie taniej, niż jeszcze do niedawna. Niestety nadal drogo.
A teraz zapowiedziana wcześniej uwaga osobista podsumowująca moje odczucia względem sprzętu, który miałem przyjemność testować (zaznaczam, że tego typu spostrzeżeniami dzielę się na łamach testów i recenzji niezwykle rzadko) – nie tak dawno temu sprzedałem lustrzankę popularnego japońskiego producenta, którego produktów używałem do celów osobistych i zawodowych przez prawie 9 lat. Zrobiłem to po tym, jak miałem okazję przez dwa tygodnie używać aparatu, który został jakby stworzony dla mnie i już teraz dobrze wiem, co zakupię, gdy tylko zgromadzę wystarczające fundusze. Tymczasem zaś żegnam Was i zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć przykładowych wykonanych tym aparatem, które znajdziecie na następnej stronie.
Ocena końcowa (w skali 1-6):
|
bardzo dobry - |
Zalety: |
|
Wady: |
|
[kn_advert]
Aparat Olympus OM-D E-M1 do testów udostępniła firma Olympus Polska
Galeria zdjęć przykładowych
Prezentowane w poniższej galerii zdjęcia wykonane zostały aparatem Olympus OM-D E-M1 z obiektywami M.ZUIKO DIGITAL ED 75mm 1:1.8, M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO oraz ZUIKO DIGITAL ED 14‑42mm 1:3.5-5.6 podłączonego przez adapter MMF-3. Zapisano je w trybie RAW+JPEG przy standardowych ustawieniach obróbki obrazu i automatycznym balansie bieli. Kliknięcie na miniaturę spowoduje otwarcie ośmiokrotnie powiększonej wersji w osobnym oknie przeglądarki. Pod opisem parametrów każdego zdjęcia znajduje się link do oryginalnych plików JPEG i RAW (UWAGA: duża objętość!).
[kn_advert]
Inne zdjęcia testowe wykonane tym aparatem znajdziecie w galerii testowej obiektywu M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO. Zapraszamy do obejrzenia i przeczytania.
![]() |
![]() |
![]() |
14 mm, 1/80 s, f/5, 200 ISO ZUIKO DIGITAL ED 14‑42mm 1:3.5-5.6 + adapter MMF-3 JPEG RAW |
40 mm, 1/160 s, f/4, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
40 mm, 1/80 s, f/4, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
![]() |
![]() |
![]() |
40 mm, 1/160 s, f/4, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
17 mm, 1/320 s, f/8, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
25 mm, 1/400 s, f/2.8, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
![]() |
![]() |
![]() |
40 mm, 1/200 s, f/4.5, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
40 mm, 1/160 s, f/3.5, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
12 mm, 1/125 s, f/5.6, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
![]() |
![]() |
![]() |
15 mm, 1/60 s, f/3.5, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
40 mm, 1/100 s, f/2.8, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
19 mm, 1/40 s, f/2.8, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
![]() |
![]() |
![]() |
31 mm, 1/400 s, f/2.8, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
12 mm, 1/320 s, f/2.8, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
12 mm, 1/200 s, f/5.6, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
![]() |
![]() |
![]() |
40 mm, 1/250 s, f/5.6, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
31 mm, 1/25 s, f/5.6, 200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 12‑40mm 1:2.8 PRO JPEG RAW |
75 mm, 1/100 s, f/1.8, 3200 ISO M.ZUIKO DIGITAL ED 75mm 1:1.8 JPEG RAW |
Autorem wszystkich przedstawionych w tym artykule zdjęć testowych i produktowych jest Jarosław Zachwieja. Zdjęcia próbne zaprezentowane na tej stronie wykonali Jarosław i Agata Zachwieja.
www.swiatobrazu.pl