czytano: 8042 razy
Ostatni pstryk mody - sprzętowe obsesje. Lomo w czasach cyfrowych
Trzecia zasada dynamiki Newtona głosi, że każdej akcji odpowiada analogiczna, lecz skierowana w przeciwną stronę reakcja. Zasada ta obowiązuje wszędzie, nie tylko w fizyce. W światku fotograficznym objawia się to w postaci narastającej mody na tradycyjne metody robienia i wywoływania zdjęć (z fotografią otworkową włącznie) oraz zwiększonej popularności takich ruchów fotograficznych jak lomo. Owe sentymenty i poszukiwania w zetknięciu z fotografią cyfrową potrafią przynieść niekiedy bardzo zaskakujące efekty. W rezultacie niekiedy zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno wszyscy wiedzą, o co w tej całej zabawie chodzi…
Jak wieść gminna niesie, historia lomografii rozpoczęła się w 1991 roku od wycieczki dwóch wiedeńskich studentów do Pragi i wizyty w komisie fotograficznym. Od tego czasu nurt ten rozwija się bardzo dynamicznie głównie za sprawą Internetu i obecnie szacowany jest na około pół miliona "praktykujących wyznawców". Choć sam nie jestem ani jakimś szczególnym fanem lomografii, ani też jej nie uprawiam, to jednak przyznaję, że w jej dziesięciu zasadach kryje się bardzo urokliwa prostota. Aparaty lomo i cały nurt lomografii nasuwają mi skojarzenia z ucieczką z zatłoczonego miasta w góry lub do lasu – nawet jeżeli jestem tam tylko na chwilę, to jest to dla mnie okazja do odpoczynku i nabrania dystansu do rzeczywistości.
Tym dziwniejsze wydaje mi się, że w imię miłości do lomografii tak wielu fotografów (głoszących przy okazji, że jest ona dla nich lekarstwem na zbyt "wygładzony" i banalny, a z drugiej strony przesadnie techniczny i skomplikowany świat fotografii cyfrowej) sięga po metody zaprzeczające jej samej. Bo jak inaczej nazwać "tryby tematyczne Lomo" w aparatach cyfrowych, akcje photoshopowe "Lomo Effect", schematy ustawień emulujących "efekt lomograficzny" w Lightroomie, czy nawet dedykowane programy przekształcające wykonane aparatami cyfrowymi zdjęcia na lomografie. I wszystko byłoby super i cacy, gdyby nie fakt, że obrazków takich naprawdę nie sposób nazwać lomografiami – i to niezależenie od tego, co każdy rozumie pod pojęciami lomografii i fotografii (w kwestii sporu o to ostatnie dobrą ilustracją tego problemu może być różnica zdań przy okazji jednego ze zdjęć opublikowanych w ramach cyklu "Daj się ocenić i oceniaj").
Efekt działania lightroomowego szablonu ustawień "Lomo Effect" stworzonego i upublicznionego przez autora jednego z najlepszych blogów poświęconych tej aplikacji, jakim jest Lightroom Killer Tips. fot. Matt Kloskowski |
Dziesięć zasad lomografii nie definiuje bowiem w żaden sposób tego, jak te zdjęcia powinny wyglądać (estetyka jest w tym przypadku sumą takich rzeczy jak dobór tematu, użyty model aparatu i filmu oraz najzwyczajniejszego przypadku), natomiast określa, jak zdjęcia powinno się wykonywać. A tymczasem sięganie po torbę z lustrzanką cyfrową, dokładne kadrowanie, fotografowanie w RAW’ach, czy wreszcie skrupulatne obrabianie zdjęć w programie graficznym, aby były nieostre, miały charakterystyczny zafarb i ciężką winietę kłóci się z większością "złotych zasad lomografii". Nie lepiej już w takim wypadku wygrzebać z pudła na strychu starą "Smienę" z czasów dziecięcych, załadować do niej jakiś zakurzony film i schować aparat do kieszeni kurtki? W ten sposób sentyment i tęsknota do czasów, gdy wszystko było prostsze i piękniejsze nie zostaną zaprzepaszczone tylko dlatego, że tak bardzo przesiąkliśmy "cyfrowością". Nie odmawiam oczywiście tutaj nikomu prawa do dokonywania ze zdjęciami cyfrowymi dowolnych manipulacji. Żyjemy wszak w wolnym kraju i każdy z nas powinien robić takie zdjęcia, jakie sprawiają mu największą satysfakcję. Nie nazywajmy ich jednak lomografiami ani niczym innym, czym tak naprawdę nie są – ponieważ nie przysłuży się to ani im, ani naśladowanej technice/nurtowi, ani nawet nam samym.
Są jednak też stare trendy i techniki przeżywające obecnie renesans, a przy tym doskonale odnajdujące się w świecie fotografii cyfrowej. Na czele tej listy stoi niewątpliwie fotografia otworkowa, czyli pin-hole. Założenia fotografii otworkowej (a jeszcze wcześniej camera obscura) umożliwiają wykorzystanie w charakterze aparatu dosłownie wszystkiego: może być to aparat analogowy, cyfrowy, pudełko po butach, a nawet stary hangar lotniczy. Nie ma tu żadnych ograniczeń, potrzebne jest tylko coś z dziurką i kawałkiem płaskiej, światłoczułej powierzchni. Dlatego też każdemu, kto tylko pragnie spróbować swoich sił w jakiejś nietypowej odmianie fotografii, gorąco polecam sięgnięcie do tej tematyki. Niepotrzebne jest do tego skomplikowane wyposażenie – lustrzanka z dekielkiem zamiast obiektywu i wywierconą dziurą lub najtańszy nawet aparat kompaktowy z wymontowanym układem optycznym. Potrzebne jest natomiast pewne przygotowanie teoretyczne, aby coś takiego wykonać (kwestie średnicy otworka w zależności od odległości od matrycy) i trochę pomysłów na ciekawe zdjęcia. Nagrodą zaś będą intrygujące fotografie, co do których nikt nie będzie miał wątpliwości "czy warto było się w coś takiego bawić".
"Ostatni pstryk mody – sprzętowe obsesje" to nowy cykl artykułów felietonistycznych serwisu SwiatObrazu.pl, którego zadaniem jest ukazywanie obecnego rynku foto-wideo z punktu widzenia redaktora będącego jednocześnie użytkownikiem i pasjonatem aparatów cyfrowych i kamer wideo. Prezentowane na łamach tego cyklu tezy stanowią tylko ilustrację poglądów autora i niekoniecznie muszą zgadzać się z poglądami innych członków redakcji.
www.swiatobrazu.pl