6 stycznia 2008, 10:28
Autor: Anna Cymer
czytano: 3824 razy

Trudny zawód

Trudny zawód

Okołonoworoczne podsumowania obejmują czasem także statystyki mało optymistyczne, smutne i dramatyczne. Rok 2007 był najbardziej krwawym od wielu lat – w ciągu tych 12 miesięcy zginęło znacznie więcej dziennikarzy (piszących, fotografujących, filmujących) niż w poprzednich latach.

Już pod koniec grudnia gazety rozpisywały się na temat tego, o ile więcej dziennikarzy poniosło w tym roku śmierć. Dane są niejednakowe: Presse Embleme Campagne (PEC) podaje, że śmierć poniosło „co najmniej 110 osób”; Międzynarodowa Federacja Dziennikarzy (IFJ) ma inne dane: 134 zabitych; Organizacja Reporterzy bez Granic sumuje (opierając się tylko na potwierdzonych danych śmierci podczas pracy), że zginęło 86 dziennikarzy, za to prawie 900 zostało aresztowanych.


Japoński reporter, Kenji Nagai, został śmiertelnie ranny podczas zamieszek w Rangunie w Birmie – gdy policja i wojsko brutalnie rozpędzały demonstrację. Fot. Reuters

Niezależnie od tego, czy zginął jeden dziennikarz, czy 200, jest to dramat, więc różnice w danych tak naprawdę nie są tu najważniejsze.
Jak się łatwo domyślić, najbardziej „śmiercionośnymi” miejscami były w tym roku Irak, Afganistan, Somalia, Sri Lanka, Pakistan, Filipiny. Irak w tym tragicznym zestawieniu prowadzi już od pięciu lat. To wojna przyciąga dziennikarzy; w czystej statystki widać, że więcej ich ginie w miejscach konfliktów niż np. na terenach dotkniętych klęskami żywiołowymi. Mam nieodparte wrażenie, że dzieje się tak nie tylko dlatego, ze na wojnie zagrożeń jest więcej. Na wojnie dziennikarze bardziej ryzykują – ale często na własne życzenie.

Gdy jakiś region nawiedzi powódź, trzęsienie ziemi, tsunami – wraz z dziennikarzami pojawiają się tam rozmaite służby, ratownicy dbający o bezpieczeństwo tych, którzy przetrwali. Na wojnie takich osób raczej brakuje – tym „łatwiej” jest dziennikarzowi przekroczyć granice rozsądku i wejść w miejsce, w które wchodzić zapewne nie powinien. Pytanie, po co tam wchodzi? Po co z aparatem czy kamerą brnie w ognisko walk, w miejsce najbardziej niebezpieczne? Wydaje mi się, że motywacje mogą być przynajmniej dwie. Jedna – może bardziej „ludzka” – to taka, że reporter wojenny jest z natury bardziej odważny, żądny emocji, zobaczenia wszystkiego z bliska. Na wojnę nie pojechałby dziennikarz, któremu adrenalina nie jest potrzebna do życia. Ale jest jeszcze druga tego medalu. Żadna gazeta czy telewizja nie weźmie od swojego reportera zdjęcia z wojny, które jest zrobione z daleka, na którym nie widać jasno i czytelnie, co się dzieje, kto komu wyrządza krzywdę itp. Oczywiste jest więc, że trzeba walczyć (dosłownie) o coraz lepsze (czyli przede wszystkim drastyczniejsze) materiały.

I dlatego uważam, że zwiększenie się ilości zabitych dziennikarzy nie ma związku ze wzrostem ilości wojen (bo tych chyba znacząco nie przybyło), ma za to bardzo ścisły związek z rozwojem mediów. Coraz większa konkurencja na rynku wymusza prześciganie się w drastycznych obrazach, relacjach na żywo ze strzelanin, zdjęciach zrobionych z bardzo, bardzo bliska. Od dziennikarza – korespondenta wymaga się coraz więcej; nawet jeśli nie jest to mu powiedziane wprost, on sam wie, że jeśli nie przekroczy kolejnych barier, jego materiał będzie nieatrakcyjny, niekonkurencyjny – czyli jego notowania jako dziennikarza drastycznie spadną. A że walcząc o pozycję zawodową może stracić życie... Jak widać, nie dla każdego to jest najważniejsze.



www.swiatobrazu.pl