3 lutego 2008, 11:06
Autor: Anna Cymer
czytano: 2382 razy

Wernisażowy lans

Wernisażowy lans

Jedni uwielbiają „bywać”, prezentować się i brylować na salonach; inni chodzenie na wernisaże uważają za pseudosnobizm i stratę czasu. I właśnie dzięki temu nie trafiają na takie imprezy osoby przypadkowe.

Po co jest wernisaż? Po co organizuje się uroczyste otwarcia wystaw? Dla autora: żeby mógł lub przynajmniej miał szansę zaprosić na swoją wystawę wszystkie ważne dla niego osoby i zgromadzić je w jednym czasie. Dla szefostwa galerii – bo też łatwiej dziennikarzy i krytyków przyciągnąć wszystkich na raz (na wystawy jako takie oni przecież raczej nie chodzą, to, co ich przyciąga, to wino i możliwość spotkania znajomych lub wrogów). A wreszcie dla publiczności, która lubi się lansować.


Bo nie oszukujmy się – wernisaże nie są po to, żeby zobaczyć wystawę. A jednak od wieków cieszą się niesłabnącą popularnością. Dla jednych są miejscem, w którym spotykają znajomych (lub ludzi interesujących się tym samym), dla innych okazją do „pokazania się” – tak czy siak przyciągają.

Jeszcze kilka lat temu, jako studentka historii sztuki, „zaliczałam” prawie każdy ciekawy wernisaż w Warszawie. Na początku studiów było to oczywiście wynikiem zachłyśnięcia się „światem artystycznym”, salonami, artystami. Na czwartym czy piątym roku natomiast, gdy zajęć na uczelni już prawie nie było, każdy wernisaż dawał duże prawdopodobieństwo  spotkania znajomych, których już nie spotykało się na wykładach.
Tak czy siak – wernisaże, od kiedy sięgnę pamięcią, były imprezami ogólnodostępnymi. I słusznie – w końcu i tak dowiadywali się o nich tylko zainteresowani, przypadkowa osoba, nie szukająca takich informacji, raczej bez powodu się na nią nie natykała. Poza otwarciami w stołecznym Muzeum Narodowym (które i poza wieczorami wernisażowymi traktuje zwiedzających jako zło konieczne, jako intruzów, bezprawnie wdzierających się do strzeżonej twierdzy), na każdą taką imprezę można było zawsze wejść bez kłopotu.


Tym większe było moje zdziwienie w ostatni czwartek, kiedy to wybrałam się na otwarcie wystawy do galerii Yours (aby napisać z niej relację dla czytelników "Świata Obrazu"). Okazało się, że wernisaż jest imprezą zamkniętą, na którą niespecjalnie nawet uprawniała do wejścia legitymacja prasowa. Od kilku lat, od kiedy istnieje ta galeria, uczestniczyłam w niej w większości wernisaży. Ze względu na program galerii (ostatnio mocno okrojony), zawsze zbierały one ludzi młodych, otwartych oraz fotografów, osoby zawodowo zajmujące się fotografią. Zawsze wszystkie trzy ekspozycyjne piętra galerii były zapchane ludźmi. Dlaczego więc teraz, nagle wernisaż zamknięto dla publiczności?
Jako urodzona pesymistka, wietrząca wszędzie spisek, wyobraziłam sobie od razu następującą sytuację. Galeria Yours, po kilku pierwszych latach działalności, które należy zaliczyć do pełnych sukcesów (bardzo dobre wystawy, po jednej na każdym piętrze jednocześnie, spotkania autorskie, warsztaty – jednym słowem miejsce przyciągające i młodych, i starszych), ostatnio jakby zaczęła zwalniać. Wystawy wiszą o wiele dłużej niż dotąd, nie odbywają się już po trzy, ale pojedynczo, spotkań jest mniej, przerwa wakacyjna trwała prawie 4 miesiące itd. A teraz nawet wernisaż zamknięto dla publiczności (od zamkniętych drzwi w ciągu 2 minut, które tam spędziłam, odbiło się kilku chętnych do wzięcia udziału w otwarciu).


Galeria Yours była (i oby jednak taką pozostała) promieniem radości dla wszystkich warszawskich miłośników fotografii. Była jedynym miejscem na fotograficznej stołecznej pustyni, gdzie prawie zawsze można było zobaczyć zdjęcia naprawdę dobre. Czasem sama się zastanawiałam, ile trzeba mieć pasji, żeby w mieście tak niekulturalnym prowadzić galerię „trzymającą poziom”. Teraz zaczynam mieć obawy, czy spowolnienie w dawaniu fotograficznych rozkoszy każdemu chętnemu nie zaczyna się wiązać z przemienianiem tego miejsca w „salonik wzajemnej adoracji dla ściśle wyselekcjonowanych widzów”. Obym się myliła!

A na koniec trzeba powiedzieć, że każdy wernisaż służy lansowaniu się, pokazywaniu, puszeniu. Ale – właśnie dzięki otwartej, ogólnodostępnej formie – mało który staje się miejscem samego tylko klepania się po plecach, adorowania się w zamkniętym gronie. I liczę, że wciąż tak będzie.



www.swiatobrazu.pl