13 lipca 2006, 01:33
Autor: Agnieszka Kłos
czytano: 13501 razy

Znieczulenie zza Oceanu

Znieczulenie zza Oceanu

Aparat przynosi ulgę. Można za nim schować twarz, a w jego środku ukryć najgorsze przeżycia. Czy wymyślono sprytniejsze narzędzie?






Oko na sznurku, szpieg, którego można wnieść za zamknięte drzwi. Aparaty fotograficzne stawały się coraz mniejsze i szybsze, żeby towarzyszyć ludziom w codziennym życiu. Kiedy idziemy z aparatem, każda podróż wygląda mniej groźnie. Stajemy się korespondentami i uważniej śledzimy wydarzenia. Dzieje się coś więcej; dzięki soczewce wyrabia się dystans. Aparat pełni wobec nas funkcje ochronne.

Znieczulenie zza Oceanu

Oczywiście może się zdarzyć, że aparaty lepsze lub gorsze przynoszą ludziom pieniądze, sławę i szczęście. Czasem nieśmiertelność. Przechodzą jako trofeum lub pamiątka rodzinna z rąk do rąk. A po przejściu w stan spoczynku wystawiane są na aukcjach. Takie aparaty, które chwali się za precyzję, dokonania, rzetelność, ostrość, wagę czy cenę, bywają największym marzeniem fotografów. Szczególnie początkujących, którzy wierzą, że sam aparat robi zdjęcie. Drogie marki aparatów kręcą też kolekcjonerów i zwykłych gadżeciarzy.

Czemu o nich piszę? Bo pomyślałam o plastiku i najgorszych, najbardziej nędznych aparatach dla "głupków", z których dawno zrezygnował Zachód. Lekkie, prostokątne aparaty na krótkim sznurku sprowadzało się zza granicy, kupowało za ostatnie pieniądze bliskim, a potem eksploatowało do pierwszego pęknięcia pokrywy. Albo wyrzucało w kąt. Czarne automaty straszą do dziś w niejednym pawlaczu.

Znieczulenie zza Oceanu

Jest jednak kraj, w którym wymyślono recykling starych aparatów fotograficznych. Takich na poczciwe klisze i baterie. To Stany Zjednoczone, państwo dręczące się okresowym poczuciem winy wobec kilku innych państw na świecie. W Stanach raz po raz dochodzi do społecznego wrzenia: rodzą się najróżniejsze pomysły, z których część jest przyzwoita, a nawet całkiem pożyteczna. Na przykład wspomniany recykling aparatów. Można sobie wyobrazić, w ilu domach amerykańskich aparaty leżą bezczynnie w szafach, a z ilu zniknęły w drodze na śmietniki. I gdyby nie prosty pomysł przesyłania ich za Ocean, pewnie do dziś pozostałyby pustymi, plastikowymi pudełkami. Zdarzył się jednak cud.

Znieczulenie zza Oceanu

Stare aparaty odzyskały wzrok i za jednym czy drugim morzem zaczęły służyć w innych rękach. Stare odżyło nie tylko dlatego, że ktoś zaczął aparatów używać, ale dlatego, że przy pomocy zwykłego przedmiotu zmienił czyjeś życie. Tak, fotografia dokonuje cudów nie tylko na kliszy, papierze czy matrycy cyfrowej, ale również w czyimś sercu. Nie myślałam o tym, kiedy oglądałam filmy z Festiwalu "Głosy Azji" we Wrocławiu, aż do momentu, w którym zobaczyłam "Przeznaczone do burdelu" Zany Briski i Rossiego Kauffmana. Ten niezwykły dokument z 2004 roku opowiada historię recyklingu aparatów fotograficznych.

Znieczulenie zza Oceanu

Na szczęście nie tylko tę historię, bo kogo zainteresowałaby droga starych aparatów z Ameryki do Indii? Pewnie niewielu, tymczasem ten ponad osiemdziesięciominutowy dokument trzyma w napięciu niemal bez przerwy. A to za sprawą zwykłych dzieci.

Oczywiście nie same dzieci grają główną rolę, ale dzielą się nią ze zdjęciami. Film powstawał w ciężkich warunkach. Operator musiał wdzierać się między łóżka, posłania, domy, kuchnie wystawione na podwórka i dzieci, kręcące się wśród dorosłych po domach schadzek. Czerwona dzielnica w stolicy Indii jest miejscem przeklętym. Jeśli się tam trafiło, a zdarza się to często za sprawą operatywnych krewnych, którzy sprzedają tu swoich bliskich, przegrało się swoje życie. W najbardziej dosłowny sposób.

Znieczulenie zza Oceanu

Mimo trudnych i niebezpiecznych dla życia warunków, twórcom filmu udało się pokazać dno piekła. Bez szczególnych nadużyć, bez przemocy, bez łapówek i wtrącania się za czyjeś drzwi. Jak to możliwe? Dzięki wspomnianym dzieciom i ich aparatom fotograficznym, które przyleciały do nich z Ameryki.

To główni bohaterowie pokazują końcówkę piekła, w której właśnie wypadło im żyć. Barłogi pełne rozbitych naczyń, brudnych szmat i prześcieradeł, na których klienci szybko załatwiają swoje potrzeby. Czerwona dzielnica huczy od ich ilości w nocy. Za dnia wygląda zwyczajnie, jest tylko zupełnie pozbawiona cywilizacji.

Znieczulenie zza Oceanu

Dzieci żyją w niej ze swoimi matkami. Ojcowie zjawiają się po wypłatę albo narkotyki. Bywa, że nocują za cienką kotarą, którą odgrodzona jest ich żona z klientem. Po transakcji tylko część pieniędzy zostaje w rękach kobiety. Musi za nie utrzymać dom.

Nikt nie opowiada żadnych historii. W filmie ważne są tylko obrazy i ich autorzy; kilkuletnie dzieci wyposażone znienacka w aparaty. Trzeba zobaczyć ten film, żeby odczuć na własnej skórze siłę prostych obrazów. I oczywiście przeżyć długą drogę edukacji, którym podlegają indyjskie dzieci.

Znieczulenie zza Oceanu

Strona 1

Strona 2
Fotografie, które powstały podczas realizacji tego filmu, są najbardziej barwnymi obrazami, jakie kiedykolwiek mogły się zdarzyć. Ich światło, sposoby kadrowania zupełnie pozbawione rutyny, wpływu szkół, autorytetu czy nawet zachodniej perspektywy, budzą szacunek. To najmniejsze, najciszej wypowiedziane arcydzieła. Dzięki uwadze nauczycielki mogły objechać świat.

Znieczulenie zza Oceanu

Ten film wzbudza ambiwalentne uczucia. Jak każda dobrze zrobiona fotografia. Im dłużej o nim myślę, tym więcej mam pytań. Kilka warstw złożyło się na ten szczególny obraz, mówiący nie o samym głodzie, nędzy, przymusie prostytucji, ale o magii spojrzenia, tworzenia i reedukowania. Poprzez sztukę.

[kn_advert]

Znieczulenie zza Oceanu

Młoda Amerykanka postanawia zrobić cykl fotograficzny o kobietach w czerwonej dzielnicy. Spędza w niej kilka lat. Mimo upływu czasu nie zabiera się do pracy. Poznaje prostytutki, ich matki i babcie, które też wychodziły na ulicę. W kilku domach spostrzega dzieci.

W domach takich jak te dzieci muszą pracować. Zmywają naczynia, sprzątają łóżka po klientach, piorą brudną pościel. Kiedy zapada noc, nie zasypiają, tylko czekają na kilka groszy napiwku, żeby pójść do nocnego sklepu po jedzenie. A potem naciągają na głowę ciężkie materace, żeby nie słyszeć tego, co dzieje się za szmacianą kotarą.

Znieczulenie zza Oceanu

Reżyserka filmu podjęła decyzję, że nauczy dzieci fotografować. Lekcje dawane co kilka dni przyniosły niespodziewane rezultaty. Okazało się bowiem, że dzieci nie tylko zachowują się jak urodzone z aparatem w ręku, ale zaczynają przynosić solidne, wstrząsające reportaże.

Film został zbudowany z kilku obrazów. W najpospolitszej warstwie jest to obraz filmowy. Ujęcia, które powstały, są zapowiedzią fotografii, i to zarówno samej nauczycielki, jak i jej uczniów. Obserwujemy, jak dzień po dniu dzieci z dzielnicy rozpusty kadrują, wywołują i oceniają wszystkie prace. Każda minuta tego filmu udowadnia, że fotografia to magia.

Znieczulenie zza Oceanu

Dlaczego? Bo w najprostszy i najbardziej pojemny sposób opowiada o świecie. Nie zawsze dobrym i zrozumiałym. Nie zawsze uporządkowanym. - Ludzie żyją tu w wielkim bałaganie. Chcę to pokazać - mówi bardzo świadomy swoich kadrów chłopiec. Czy nie o tym mówi Roland Barthes? Fotografia według niego to przekazywanie sobie sekretów. Szepty, które mówią o pamięci, porządkowaniu wspomnień, przypominaniu i zmianie. Tak totalnej, na jaką odważyła się młoda Amerykanka.

Znieczulenie zza Oceanu

Czym stał się aparat w rękach tych dzieci? Obroną, podsumowaniem, szansą na dystans? Czy widok śpiącego na tylnym siedzeniu dziecka, które zaciska w ręce swój plastikowy klejnot z Ameryki, nie mówi wystarczająco wiele?

Znieczulenie zza Oceanu

- Lubię ją, chociaż mówi mi takie wstrętne rzeczy. Ale nie szkodzi. To moja matka - wyznania małych dziewczynek brzmią wstrząsająco. Nie ma w nich jednak żadnej przesady. Zaświadczają o tym kolejne fotografie, na których widać koszmar rodzinnego życia.

Wraz ze zdjęciami dzieci odkrywają w sobie pokłady czegoś, co im siłą odebrano; poczucie wstydu, intymności, celowości i sensu pracy. Ich nauczycielka mówi - Każdy chce być dobry. Dlatego walczy o to, żeby dzieci mogły pójść do szkoły.

Znieczulenie zza Oceanu

To film niezwykły. Nie ma w nim tanich chwytów serialowych, nie ma manipulacji i trików. Potęga języka fotografii polega na tym, że rozumieją go wszyscy. Dlatego zdjęcia dzieci z Indii okrążyły świat, znalazły się w gazetach i na aukcjach w Nowym Jorku. A jeden z głównych bohaterów mógł uczestniczyć w prestiżowym kursie World Press Photo w Amsterdamie.

Znieczulenie zza Oceanu

Opowieść o dzieciach ze starymi aparatami fotograficznymi jest też podróżą po sztuce. Mówi o jej aspekcie terapeutycznym, języku pierwotnym, dzikim, dziecięcym. Mówi również coś więcej; o sile obrazów, które zdolne są zmieniać rzeczywistość. Zupełnie jak w czasach Wielkiego Kryzysu, kiedy grupa uzbrojonych w aparaty fotoreporterów wybrała się w niezwykłą podróż po najbiedniejszych rejonach Ameryki. Przywieźli stamtąd raport, który wstrząsnął senatem. Amerykańscy reporterzy jako pierwsi w historii dokonali przesunięcia pewnych wartości. Senat przeznaczył wielką sumę na zapomogi dla najbiedniejszych. W wiele dziesiątków lat później Ameryka wykona podobny gest wobec Indii. Pomoże dzieciom finansowo.

Znieczulenie zza Oceanu

- Jak będę miał wypadek, to nie polecę i nie spełnią się moje marzenia - mówi najzdolniejszy fotograf w grupie, wsiadając na pokład. Uratowała go fotografia, być może jedno jedyne zdjęcia, na którym ktoś w Stanach odnalazł swoje punktum. Nie na próżno Barthes napisał o nim całą książkę - punktum wyznacza drogę naszego patrzenia i odczuwania. A więc te dzieci spotkało szczęście? Patrząc na film pomyślałam, że przede wszystkim nas. Bo autorem fotografii jest tylko jedna osoba, ale patrzeć na nią mogą już całe miliony.

Znieczulenie zza Oceanu

W tekście wykorzystałam również kadry z innych filmów festiwalu "Brave Festival. Głosy Azji": "A State of Mind" w reż. Daniela Gordona, "Ashura" w reż. Elpida Skoufalou oraz "Dzieci z Leningradzkiego" w reż. Hanny Polak.



www.swiatobrazu.pl